środa, 31 grudnia 2008

nowe idzie

Jeszcze tylko 8 godzin do rozstania z 2008, szczerze mówiąc bez większego żalu. Spuśćmy zasłonę milczenia, gdyż oglądając sie za siebie (co zdarza mi się nieczęsto, ale chwila zobowiązuje) z przykrością stwierdzam, że chyba spadłam z drabiny Maslowa, i to raczej na glowę. Przechodząc tym samym do radosnej tworczości noworocznej, postanawiam:
1. schudnąć. w przeciwnym razie będę musiała zainwestować w nową garderobę.
2. wydawać mniej pieniędzy na ciuchy oraz na lody tiramisu (co pozostaje w logicznym związku z pkt. 1)
3. wydawać mniej pieniędzy na buty.*
(* w sensie: własnych pieniędzy. Wszak niewydawanie pieniędzy jest oksymoronem; zresztą moje inwestycje obuwnicze są nad wyraz trafne: nigdy nie żałowałam butów, które kupilam, a zdarzalo mi się żalować tych, których nie kupiłam. (nie dalej jak dwie godziny temu, zresztą) (wyjaśniam: nie kupiłam zamszowych balerinek YSL, czarnych w gwiazdki, ponieważ wiedziona na manowce rozsądkiem stwierdzilam że nabycie balerinek srebrnych w cekinki jest już wystarczającym spełnieniem sylwestrowego kaprysu) (i, cholera, żałuję!!!)
4. schudnąc. a, to już bylo.
5. rzucić palenie. na wiosnę (tzn. jak już schudnę; nie zachowanie właściwej kolejności rzeczy grozi niedotrzymaniem postanowienia)
6. znowu ćwiczyć jogę. ommmmm....
7. nie myśleć, nie tęsknić, nie umawiać się ze związkofobami i/lub chłopcami którzy mnie nie szanują, nie kochają, i w ogóle na Marsa z nimi.
8. odnaleźć satysfakcję z pracy (yyyy)
9. jasno komunikować swoje potrzeby i to z pewnym zdrowym wyprzedzeniem (w sensie: zanim mam ochotę płakac i/lub rzucać kurwami i/lub stosować agresję fizyczną i werbalną)
10. ...
No proszę, jak szybko poszło. I kto powiedział, ze postanowienia są trudne?

czwartek, 25 grudnia 2008

świąteczne leniwe

Nadspodziewanie przyjemny dzień, w całosci spędzony w łóżku, i to bez oszukiwania się, że zaraz wstanę. Nadrobiłam nieco zaległości filmowe, w zakresie filmów niezobowiązujących i nie zmuszających do wysiłku intelektualnego, którego dzisiaj - z wyjątkiem świątecznej jolki, postanowiłam się wystrzegać. Jak i zbytecznych wysiłków fizycznych, gdzie przez zbyteczne mam na myśli wszelkie wykraczające poza zrobienie sobie kąpieli (łazienka, 10 kroków), krojeniem piernika (kuchnia, 2 kroki) i dolewaniem wina (teoretycznie kuchnia, 2 kroki).
W kwestiach kinematograficznych: Mroczny rycerz wart obejrzenia ze względu na nieodżałowanego Heatha Ledgera; let's put a smile on that face w ustach jego Jokera nadaje inny wymiar tej postaci (przy całym szacunku do Jacka Nicholsona). Christian Bale jest tendencyjny, no ale jest Batmanem, więc za bardzo nie ma wyjścia. Wolę jego inne role, włącznie z Imperium Slońca. Maggie Gyllenhaal jest milusia, ale urodę w tym rodzeństwie zgarnął Jake. No i jeszcze Michael Caine, jak zawsze z klasą, Gary Oldman, którego jednak preferuję w roli swirniętych czarnych charakterów i Aaron Eckhart, bardzo dobrze dobrany do roli - ze swoją urodą mógły grać także Hansa Klossa.
Kochanice króla, no cóż... Eric Bana (niezły, niezły) (chociaż chyba wolę Bale'a, jak już bym miała wybierać) (boże, spraw bym w 2009 roku miała tylko tego typu dylematy...) jako Henry VIII ciut za bardzo refleksyjny, Natalie Portman jako Anna im dalej - tym lepsza, Scarlett niestety nadaje się do mniej anielskich, a bardziej skomplikowanych ról. Niemniej po przeczytaniu recenzji spodziewałam się wiekszej szmiry, więc jestem kontenta.
Maria Antonina (jak widać poszłam w nurt kostiumowy), w zasadzie to już widzialam, estetyka Sophi Coppoli nadal do mnie przemawia. Po tym filmie - zupełnie jak poprzednim razem - naszła mnie ochota na ciastka (haha, chleba w domu nie było) i nowe buty (chwilowo nierealizowalne) - dlaczego GM nie jest otwarta w święta, ja się pytam??? Jak można zabrać ludziom najlepszą rozrywkę? (żartuję) (naprawdę)
I na koniec, poglądowo, Elizabeth.
A na moim osiedlu palą się tylko trzy światła w oknach, wszyscy pojechali do rodzin, co sprawia że czuję się jak PRAWDZIWA WARSZAWIANKA, choć przyznam że jest dziwnie cicho. No cóż, jutro też zmierzam odprawiać rodzinne obowiązki. Póki co jednak, wesołych świąt. Jeszcze trwają!

poniedziałek, 22 grudnia 2008

I'm dreaming of...

Czasami po prostu spotykasz kogoś i zaczyna grać muzyka. Rozstępuje się tłum, czas zamiera w miejscu a Frank Sinatra śpiewa It had to be you jak na starych filmach... mnie się to kiedyś zdarzyło (serio), tylko zamiast Sinatry bylo "passengers travelling to Warsaw...".

niedziela, 21 grudnia 2008

komercyjnie

nie to żebym była fanką kolejek w empiku, ale niektóre aspekty komercjalizacji świąt są całkiem pociągające...



więcej takich: tu i tu

wtorek, 16 grudnia 2008

prezenty

niezorientowanym podpowiadam:


oczywiście chodzi o wilka.

z poślizgiem

z poślizgiem informuję, że pekin został zrewidowany. więcej przypadkowych informacji o tym co nam się podobało, a co nie (chociaż ja akurat nie piłam, gdyż żywe w mym żolądku bylo wspomnienie nieodległego poprzedniego zagryzania wódki ziemniakiem z gryzikiem czy jak mu tam, w przekąskach) -> kliknij właśnie tu. z mojej strony dodam, że jestem pod wrażeniem określenia żydobauns. szacun.

a w ogóle to bardzo mi się podoba oświetlenie starówki, z wyłączeniem rakietopodobnej choinki pod zamkiem i czegoś bliżej niesprecyzowanego w okolicy wieszcza Adama

a w ogóle to jestem obrażona, bo pod merlinem była dzisiaj kolejka aż do wejścia do metra i nie odebralam zamówionej książki, a to był ostatni dzień, wrrr.

a zus mi wysłał - jako bliski zastępnik kartki świątecznej - liścik z info że jak nie wybiorę to mnie wybiorą. phi. ja mam farta na loteriach.

środa, 10 grudnia 2008

silly rabbit i 2 tygodnie do świąt

dwa tygodnie do świąt
prezenty kupione: 1 szt. (bdb, ale nie biorąc pod uwagę 10 szt. nie kupionych) (ach ten relatywizm)
pozostale dni pracy: 7 (przy założeniu wymiksowania się na konferencję 22/12 tudzież urlopu 23/12) (24 nie liczę, mam nadzieję, że nikt w firmie nie jest tak naiwny, by się mnie tam wówczas spodziewać) (generalnie: o 7 za dużo) + ekstra sobota (warsztat na UŁ)
przygotowane warsztaty: 0 (zdecydowanie o 1 za mało)
waga (...) ndst (jak tak dalej pójdzie, to jak mawiala BJ nie zdziwię się schudnięciem w trakcie świąt)
fajki: szt. 7 (fatalnie, ale bywalo gorzej)
kieliszki alkoholu: szt. 1 (nie umrę na zawał)
chłopcy, za którymi tęsknię: szt. 1 (vide przypis ad. fajek)
chłopcy, za którymi zdecydowanie nie powinnam tęsknić: szt. 1 (nie chodzi o Johnnego Deppa)
liczba znalezionych nowych prac: 0 (i to mnie najbardziej martwi)

Hmm. Podchodząc do sprawy optymistycznie, widzę duży potencjał dla postanowień noworocznych.

niedziela, 7 grudnia 2008

dekonstrukcja

Oczywiście, że doskonale pamiętam tę datę. 21 listopada, piątek. Myłam ręce w łazience, jak zawsze zdjęłam pierścionek, położyłam starannie na szafce nad umywalką. Mam pamięć do dat, do nazwisk, większość czynności wykonuje z precyzją i należytą uwagą. Stąd pamiętam doskonale pierścionek z cyrkonowym oczkiem, leżący na półce i odbijający się w lustrze, jakby na półce leżały dwa pierścionki, a nie jeden. Dwa pierścionki, jeden prawdziwy, jeden zmyślony. Obserwowałam je, myłam dokładnie ręce, trwało to dłużej niż zazwyczaj. Myśli wymknęły mi się spod kontroli, tak, jak później o tym myślałam, to od jednej upuszczonej myśli się zaczęło. Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się głębiej, czy ten pierścionek naprawdę był konieczny. Był wystarczający, jak pieczęć na spisanym porozumieniu, ale czy był konieczny? Przyjęłam to za fakt oczywisty, skoro się spotykamy, skoro prasuję koszule, skoro mówię „wyjdź do sklepu po parmezan, bo się skończył” i skoro potem trę na tarce ten parmezan. No tak, też ze sobą śpimy, zdrowym spokojnym snem mieszczan. Ten pierścionek pojawił się jak masło do porannych tostów, jak mleko do kawy. Został założony z tą samą należytą starannością, jak założenie lokaty w banku. Czynność podobna do wiązania krawata, jak raz się dobrze zawiąże, to potem już staje się to rutyną. Niemniej lubiłam ten pierścionek. Lubiłam obracać go na palcu, właściwie to owo obracanie postrzegałam jako jego najlepszą funkcjonalność. Bardziej wyrafinowana niż obracanie w ręku ołówka, czy stukanie paznokciami o blat biurka. Czy jednak był konieczny? Pomyślałam sobie, że gdyby nie świadomość, że ten pierścionek bliżej mnie jest prawdziwy, to nie rozpoznałabym go z tysięcy odbitych w lustrach w tysiąc łazienek, nie rozpoznałabym mojego zaręczynowego pierścionka. A potem – to był ułamek sekundy, mały poślizg w czasie, druga zdekonstruowana figura, potem pomyślałam, że nie byłabym w stanie stwierdzić, która z odbitych postaci jest mną, i ta myśl roztrzaskała mnie jak lustro na kawałki, i nagle MUSIAŁAM dotknąć tej obcej kobiety przede mną, dotknąć jej twarzy i wiedzieć, przywrócić pewność, że ja, ciepła, żywa ja jestem tutaj, a tamta kobieta to tylko lustro, lecz moja ręka nagle stała się obca i zimna, to było jak cios w twarz, zachwiałam się i strąciłam pierścionek do umywalki. I przepadł.
Jakżebym miała nie zapamiętać tej daty.
Odtąd wszystko leciało mi z rąk. Rozsypywałam sól, upuszczałam widelce, rozlewałam mleko. A później niby się uspokoiło, niby wróciłam do swojej precyzji, zrzucając tę niezdarność na karb przemęczenia. To była cisza przed burzą. 5 grudnia myłam zęby, i wypluwając pastę wyczułam językiem, że coś jest nie tak, o mało nie zadławiłam się wyplutym zębem. Pamiętam, jak dotykałam go palcem, wypadł cały, włącznie z korzeniem, wyglądał przez to jak sztuczny. Dotykałam go palcem, jednocześnie wsadzając czubek języka do dziury, która po nim została, jakby szukając łączności między zębem a dziurą. Ale łączność została zerwana. Resztę zębów straciłam do świąt, wypadały jeden po drugim, jak perły. Dziewczynce kłamliwej wypadały z ust robaki. Dziewczynce dobrej i czystej, z ust wypadały perły. Lepsze perły niż robaki, tak, wtedy jeszcze starałam się wyśmiewać tę upokarzającą dolegliwość. Przed sama wigilią wypluwałam po dwa, trzy zęby, niezależnie od pory dnia. W wigilie zgubiłam ostatnią ósemkę.
Oczywiście zrobiliśmy wszystkie stosowne badania. Byłam w ciąży, co uznano za przyczynę nagłej demineralizacji. Uznano również, że w kalkulacji dziecko za 32 zęby, nie mogę się czuć stratna. Stwierdzono, że jestem nawet na plusie.
W połowie stycznia zaczęłam tracić włosy. Wypadały delikatnie , jak spadające płatki śniegu. Cicho, bezszelestnie, włosy a za nimi rzęsy i brwi. To dziecko, mówili, wysysa z ciebie soki. Ale nadal szala jest na jego korzyść, prawda? Milczałam. 29 stycznia straciłam głos, zniknął równie cicho i bezszelestnie jak moje włosy. Płakałam? Chyba płakałam. Kupiono mi piękną perukę i eleganckie, kosztowne porcelanowe zęby. Dbano o mnie jak o lalkę. Taką lalkę, która siedzi z otwartymi szeroko oczami, a gdy się ją kładzie oczy się zamykają. Myślę, że w gruncie rzeczy wszyscy byli zadowoleni. Nie sprawiałam problemów, nie marudziłam, nie miałam zachcianek. Z nowymi włosami i olśniewająco białymi zębami podobno prześlicznie. Wyglądasz prześlicznie, tak mówili gdy nerwowo poszukiwałam lustra w każdym pomieszczeniu w jakim się znalazłam. Traktowano to jak kaprys ciężarnej kobiety, ja szukałam łączności z kobietą, którą byłam. Czasami uśmiechała się do mnie z drugiej strony lustra, na ogół jednak jej nie było. Widziałam tylko lalkę, siedzącą z otwartymi szeroko oczami.
Ale w sumie był spokój. Dziecko wewnątrz rosło, ja chudłam. Równowaga była zachowana. Co z tego, że na jego korzyść.
24 marca podczas robienia manikiuru, kosmetyczka nieuważnie zahaczyła pilniczkiem o paznokieć, który odstrzelił i przefrunął nad jej ramieniem. Patrzyłyśmy, na różową, odpryśnięta płytkę, ze zgrozą i zafascynowaniem. Potem odlazły wszystkie, 10 u rąk, 10 u nóg, precyzyjnie, jeden po drugim.
Wiedziałam, co będzie dalej. Przeanalizowałam to punkt po punkcie, poznałam logikę zdarzeń. Wszystkimi siłami, jakie mi pozostały, walczyłam. Moim działaniem był bezruch. Zastygnięcie, przyczajenie się, wytrzymanie. Odliczałam. Zostało tak niewiele czasu, ten czas był moim sprzymierzeńcem. Osiągnęłam bierność idealną. Starałam się nie podnosić, nie wykonywać ruchów większych niż skinienie palcem. Nie dać szansy i możliwości.
Uwierz mi. 20 maja było tak gorąco. Tylko chciałam sięgnąć po wodę, kochanie, tylko chciałam się napić…
Ale ten ruch, minimalne przesuniecie miednicy, poczułam fale gorąca, poczułam jak dokonuje się dekonstrukcja, jak kości łamią się i kruszeją, jak zapadam się do środka, i całe moje wnętrze wypada ze mnie, i jestem miliardem lustrzanych odprysków, które wchodzą ci w palce, gdy tak nieudolnie próbujesz uprzątnąć je z podłogi.

sobota, 6 grudnia 2008

zimno tu

we belong to the frozen world
(thanx God for creating penguins...)

niedziela, 30 listopada 2008

przygody królika i kustoszki w noc listopadową

owce, dzieci i podróże statkiem
raki i skorpiony
jednym skromność, innym czerpanie i orchidee w sercu, jako rzecze Konfucjusz
wosk zamiast kawy i czerwone wino, oba starannie lane
i tak to się kończy...
albo właśnie zaczyna!

poniedziałek, 24 listopada 2008

teraz zobaczycie

Teraz zobaczycie - mruknęła cierpko i zjechała z pagórka. Zaczęła sunąć pomiędzy łachami sniegu, zygzakiem, hamując nogami i zachowując niezachwianą równowagę, jaką się ma, jeśli jest się Mi. Nos mówił jej, że gdzieś tu prowadziła droga do domu, w którym były ciepłe kołdry, a może nawet nowy śpiwór. Pobiegła brzegiem morza, prosto między drzewa. Była tak mała, że jej stopy nie zostawiały śladów na śniegu.

Tove Jansson, Zima Muminków

poniedziałek, 17 listopada 2008

podsumowując

w chwilach wolnych od pracy szukam pracy, w chwilach wolnych od kochania szukam kochania, w chwilach wolnych od jedzenia odchudzam się, i tylko gdy gram jestem naprawdę sobą, zabawne, nieprawdaż?

a w kulturalnej grał wczoraj Mike Ladd
“Mike Ladd to człowiek wymykający się klasyfikacjom. Dawniej nauczyciel angielskiego grający obecnie rock, soul, spoken-word, blues, punk, psychedelia i hip hop. Ladd może przemieszczać się komfortowo od galaktyki (jako Nostalgiator, Welcome to the Afterfuture, Vernacular Homocide), poprzez post-bling (w projektach Infesticons/Majesticons), aż obecnie do divine. [...] Jego ostatni album Father Divine, wydany jest w zasłużonym labelu punk/reggae ROIR. Koncepcyjnie, traktuje on o religijnym przywódcy George’u Bakerze (aka Father Divine). Projekt miał być próbą ożywienia klasycznego brzmienia ROIR lat osiemdziesiątych, kiedy to ów label wydawał kasety zespołów takich jak Bad Brains czy Suicide.”
Jak kto co zrozumiał, to jego.


jak kto co zobaczył, to też jego.

sobota, 15 listopada 2008

krew, nie woda

O rety. Przez 28 (tak, tak...) lat żyłam w niewiedzy i kłamstwie. W kwestii grupy krwi, znaczy się, a nie tak ogólnie, żeby nie było. Myślałam mianowicie, że mam krew AB, a mam 0. Krew o najprostszej, najstarszej strukturze antygenów grupowych. Krew myśliwych.
Co wiele wyjaśnia (ha ha) ale i sporo komplikuje. Otóż podobno współcześni ludzie z grupą 0, by chronić swoje zdrowie powinni jeść względnie duże ilości mięsa, które tylko u osób spala się jak paliwo w samochodzie i zamienia się na energię. Co jest fuck-upem pierwszej klasy, biorąc pod uwagę mój wegetarianizm. Z drugiej strony poczulam pewne uczucie ulgi; co prawda czerwonego mięsa już nie tknę (osiem lat swoje zrobilo; równie dobrze mogłabym spróbować jeść plastik), ale czasami nie mogłam powstrzymac się od zjedzenia kawałka kurczaka. Sorry ptaki, przyszła kryska na matyska. Ruszam na łowy.
Diety zgodnej z grupą krwi jeszcze nie próbowałam, mam jednak pozytywne przeczucie (z perspektywy drobiu jest ono oczywiście mniej pozytywne). W pewnym stopniu jest to z pewnością błąd konfirmacji, ale czytając o myśliwych (w kontekście diety of course) czuję zew plemiennej krwi. Np. osoby posiadające grupę krwi 0 charakteryzują się tym, że są wyposażone w natychmiastową fizyczną odpowiedź odziedziczoną po przodkach myśliwych; stres przechodzi bezpośrednio do mięśni. Grupa krwi 0 przenosi wzorzec odpowiedzi na alarm, który umożliwia gwałtowne wyzwolenie energii fizycznej.
W sytuacji stresowej ciało przejmuje kontrolę. Uważa się, że zdrowe osoby z grupą krwi 0 wyzwalają nagromadzone siły hormonalne w czasie intensywnych ćwiczeń fizycznych. Ich organizmy są dosłownie do nich stworzone. Ćwiczenia są szczególnie ważne dla zdrowia osób z grupą krwi 0, ponieważ uderzenie stresu ma charakter bezpośredni i fizyczny
, co przyjemnie tłumaczy moje szaleństwo bieżniowe po każdym zebraniu w pracy oraz glęboką niechęć do pseudosportów typu tai chi (joga może być, ale w wersji power albo ashtanga). W kwestii jedzonka niestety odpadają produkty mleczne i zbożowe, jako pożywienie nieprzyjazne (phi. zostawię to rolnikom) (ale lodów mi żal...), ale na pocieszenie pozostają mi brokuły i jabłka, od których jestem uzależniona (both). I czerwone wino. I śliwki-robaczywki. I maleńka wisienka na czubeczek, taka z likieru wprost. Rozmarzyłam się, a tu dieta.
Ale co tam, dam radę. W końcu jestem fighterką, ha!

wtorek, 11 listopada 2008

na przyzbie

przeorawszy pole własnej świadomości, wrociłam do miasta.
ja - dorosła, i moje dzieko z fochem też, i rodzic wspierający (innych), w trójcy jedynam, i taką mnie macie, hej!


zapraszam was na krótki spacer - powiedziała Marta, po czym wdrapaliśmy się na Mount Everest


świtem bladym (kiedy ranne wstają zorze, nie śpi ten, kto spać nie może)


przyzba, com na niej przysiadła

piątek, 7 listopada 2008

Princesa enamorada

Princesa enamorada y mal correspondida.
Clavel rojo en un valle profundo y desolado.
La tumba que te guarda rezuma tu tristeza
a través de los ojos que ha abierto sobre el mármol.

(Frederico Garcia Lorca, Elegia a Doña Juana la Loca)

Kochając męża nie pozwoliła pochować go w grobie i przez czternaście lat czuwała przy jego trumnie. Podróżowała z jego zabslsamowanymi zwłokami po całej Hiszpanii, nocami otwierając trumnę, aby móc go znów zobaczyć.

phi! i że niby ja popełniam sercowe szaleństwa..?!

sobota, 1 listopada 2008

trick or treat, my love?

ku przestrodze dla niegrzecznych chłopców

środa, 29 października 2008

still alive

no może jednak trochę jestem. ale tylko trochę.

piątek, 24 października 2008

niedziela, 19 października 2008

silly rabbit i dylematy

O again and again in wonder
and pain, a breath, a finger
grip on a cliffside. You can
hold on or let go.

(Margaret Atwood)


to raczej kwestia przyznania się przed samą sobą, że znam odpowiedź
czas na asekuracyjne, precezyjne, wyrachowane ( jakie jeszcze, jakie?) planowanie już upłynął, TAKIE SĄ FAKTY, lepiej skoczyć w nieznane niż spaść w nieznane, dylemat jak ze Studni i wahadła Edgara Allana
nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji - ale czy napewno?

środa, 15 października 2008

nocą

Uwaga, ogłaszam stan pełnej gotowości. Obiekt „K” wychodzi z budynku, powtarzam obiekt wychodzi z budynku.
Zrozumiałam, przejmuję obiekt. Gołąb, osłaniaj mnie. Idziemy wzdłuż ulicy, za 15 m skręt w prawo, powtarzam, przygotować się do skrętu w prawo.
Kot, melduj o stanie sytuacji.
Obiekt jest w stanie samodzielnie pokonywać przestrzeń, wspiera się na ramieniu obiektu nr 2. Sprawdź go. Podaje dane: płeć męska, wysokość ok. 1.8 m, włosy jasne, znaków szczególnych nie ma. Kosztowne ubranie, maniery jaskiniowca.
Kot, uściślij. Sprawdzamy go.
Obiekt nr 2 wchodzi w bardziej intensywną relację dotykowa z obiektem „K”, proszę o wskazówki.
Kot, konkrety.
Melduję, że całują się w bramie, powtarzam, całują się w bramie. Obiekt „K” wyrywa się, o cholera! Rąbnęła go torebką! Proszę o posiłki!
Wysyłam Czarnego. Kot, lepiej żeby cię tam nie było.
Tu Czarny, jednostka do zadań specjalnych „Wrr”. Obiekt nr 2 został zdjęty. Obgryziona nogawka, lekkie rany szarpane na lewej łydce. Obiekt „K” podjął współpracę, ochraniam ją, kierujemy się na południe w kierunku postoju taksówek. Merdam ogonem i zachowuję się przyjaźnie, obiekt przejawia lekkie zaburzenia równowagi i pochlipuje, stan generalny określiłbym jednak jako stabilny. Podjęta została próba siadania na krawężniku, lekka perswazja wystarczyła jednak do kontynuowania przemieszczania się. Obszczekuję taksówkarza, obiekt „K” znajduje się w taksówce. Maluje usta, co odczytuję jako udaną próbę reaktywacyjną. Obiekt w pełni sił witalnych przekazuję Gołębiowi.
Dobra robota, Czarny. Awaria na centralnym, obiekt „M” wdaje się w bójkę. Czarny, kieruj się na centralny. Wspierać cię będzie Kudłaty. Uważajcie na siebie, chłopaki. Powodzenia.
Zrozumiano, bez odbioru.
Tu gołąb, tu gołąb. Pilotuję pojazd Obiektu „K”, do najbliższych kolorowych, dalej nie ulecę.
Zrozumiałem, gołąb, dobra robota. Obiekt przejmują wrony.
Wrrrona mówi, kochanieńki. Obiekcik nasz śliczny już jest w domu. Lecę raporrrrtować akcję kundli.
Chorrroba, ale rrrozrrruba. Obiekt „M” dał w morrrrdę jakiemuś typowi, koledzy pomogli, ale tamten też ma kolegów. Aferrra! Awanturrrra! Koledzy tamtego wyciągnęli noże, Kudłaty i Czarrrny próbują ich porozdzielać, no ja krrruczo to widzę, proszę o pozwolenie na wrrronią akcję.
Wrrrona, tzn. wrona, masz pozwolenie.
Tu Kudłaty, wrona dziobnęła typa w ucho. Ale jatka!Obiekt „M” w końcu ocenił powagę sytuacji i oddalił się do nocnego. My z Czarnym schodzimy z pozycji. Czarny lekko ranny w łapę, ale zagoi się jak na psie.
Tu Gołąb. Pilotuję Obiekt „M”, zmierza w wiadomym kierunku, myślę że akcję można uznać za zakończoną.
Brawo. Świetna robota. Gratuluję wszystkim i bez odbioru.

Jesteś, kochany. Ja idę spać, umyj się i choć do łóżka.- Wiesz, śmieszna historia, jednego typa na centralnym ptak dziobnął w ucho. - Acha. A na Wilczej pies pogryzł faceta. - Acha. Przytulisz się? - Tak. - Drżysz. Coś się stało? - Nie, wszystko w porządku. Jest mi dobrze. - Tak. Teraz jest naprawdę dobrze.

czwartek, 9 października 2008

zafejsbukowana

fejsbuk zawyrokował, że w poprzednim życiu byłam MM i tego się będę trzymać, pomyślałam, dawać mi tu zaraz następnika JFK!


ps. na wszelki wypadek informuję publicznie, że nie potrafię połykać proszków bez popicia w liczbie wiekszej niż 1 (pokruszony)
ps. 2 fejsbuk jeszcze sprytnie policzył mój prawdziwy wiek, i wyszło żem młodsza o rok, ale: 1/ skłamałam (troszeczkę) w kwestii alko/day 2/ mam dobre geny, bo rodzina długowieczna (co prawdopododnie równoważy newralgiczną kwestię liczby spalanych szlugów), więc z tymi poprawkami chyba jestem jaka jestem (oprócz tego,że jestem wcieleniem MM)

wtorek, 7 października 2008

silly rabbit po drugiej stronie lustra

czasy są tak dziwne, że pozostaje jedynie obudzić się po drugiej stronie lustra



wysłałam list do Brx, ciekawe co z tego wyniknie
oby szampan i mule
to już rok minął, tak btw
ale to wcale nie jest mój last trick!

poniedziałek, 6 października 2008

w sprawie trzydziestych urodzin

Urodzinowy obudził się późno i nie tracąc energii na mycie zębów lub ścielenie łóżka poszedł do kuchni. W lodówce znalazł tort z karteczką „Wszystkiego najlepszego, kochanie”, co przypomniało mu, że właśnie przekroczył trzydziestkę (Urodzinowy nie zawsze jest urodzinowym, ale dzisiaj akurat był; a „urodzinowy” brzmi jakoś lepiej niż „trzydziestolatek”, a nie mogę nazwać go pewnym chłopcem, żeby nie było nieporozumienia; pewien chłopiec jest nazwą zastrzeżoną; kopirajty i w ogóle). W każdym razie czym prędzej zamknął lodówkę, niemniej był głodny, bo tak to już jest jak się człowiek za późno obudzi. Potem cały dzień chce się jeść i spać. Chcąc uniknąć ponownego stania twarzą w twarz z tortem, Urodzinowy przeszukał szafki, i znalazł kukurydzę i tuńczyka. Pomyślał, że to prawie jak danie meksykańskie, co prawda brakuje tortilli, salsy, i właściwie to tuńczyk średnio pasuje, ale wizja meksykańskich trzydziestych urodzin wydała mu się pociągająca. Przeszukał – teraz z kolei szuflady, w poszukiwaniu otwieracza do puszek, którego nie znalazł. Znalazł natomiast scyzoryk, taki scyzoryk który chłopcy dostają w dzieciństwie na urodziny od swoich ojców, ale akurat o tym nie pomyślał. Zresztą to nie był scyzoryk urodzinowy, i może właśnie dlatego nie spowodował zanurkowania w odmęty rozważań rodem z psychoanalizy. Zabrał się do otwierania tuńczyka scyzorykiem. Zrobił najpierw małą dziurkę, i pewnie zrobił by większą, a potem obkroił denko dookoła (i mógłby się na przykład przy tym skaleczyć), ale mała dziurka wystarczyła, żeby z puszki wyskoczył tuńczykowy dżin. Nikt nie wie, jak wyglądają tuńczykowe dżiny, ale nic nie wskazywało, żeby unosząca się nad puszką postać mogła być czymkolwiek innym. Zaraz zresztą dżin dość zniecierpliwionym głosem zażądał wypowiedzenia życzenia. Jak to, jednego? – zdziwił się Urodzinowy. Tak to - odpowiedział (przyznacie że niezbyt uprzejmie) tuńczykowi dżin. Po krótkim przeanalizowaniu sytuacji Urodzinowy doszedł do (słusznego) wniosku, że i tak wychodzi na plus i wypowiedział życzenie. Trzasnęło, błysnęło, denko z puszki przeleciało przez kuchnię i zapachniało ozonem (tuńczykiem pachniało już wcześniej). Życzenie oczywiście się spełniło.

A potem zrobił małą dziurkę w puszce kukurydzy.

piątek, 3 października 2008

silly rabbit vs. insomnia

nie śpię

kiedy przechodziłam te noce łagodniej, w liceum się nawet cieszyłam z ekstra wolnego czasu, rysowałam, pisałam - ogólnie eksploatowalam się twórczo, teraz po prostu chce mi się spać (i to mi się znowu rymuje...) (bardzo brzydko, fe. taka ładna dziewczynka, a z buzi śmietnik)

nie śpię dalej

a jakiś pan polecił na bezsenność zaudać sie na spacer; obawiam się że mogłoby się to skończyć nawet snem wiecznym

choć przyznam, że zawsze mam na to ochotę. na spacer nocny w sensie, a nie sen wieczny.

teraz będę wdrażać trening autogenny, znaczy sie autozahipnotyzuję a potem będę się koncentrować na - dajmy na to - prawej stopie, wizualizować uczucie ciężkości i ciepła (tej stopie prawej właśnie) i powtarzać w myślach sugestie (kierowane do stopy) typu: moja prawa stopa jest ciężka. (hmmm) (wyjdzie zaraz na to że cała jestem ciężka i zamiast rozmawiać z kończynami będę obmyślać dietę) (i z nerwów nie zasnę)
O. A to jest dobre: Inne elementy treningu autogennego to skupianie się na rytmie serce i oddechu przy jednoczesnym powtarzaniu pozytywnych afirmacji, takich jak „jestem pewna siebie i twórcza.” Hurra! Wchodzę w to.

Głównym celem treningu jest wprowadzenie umysłu w optymalny stan, określany często jako “bierna koncentracja” (...) bardzo podobny do stanu „rozluźnionej koncentracji” osiąganego podczas treningu „wewnętrznej gry”.. Acha.

O jejku. Sąsiad jakiś strasznie zawył. Chyba że mam na osiedlu wilkołaki. Oj. Boję się. Nie, to sąsiad.

dobra, bo się rozproszyłam. i jeszcze zasnę (hehe)

o - moja kotka chrapie.

Wracając do treningu autogenicznego: to z detali by było na tyle, jest odesłanie do książki Autogenic Training by Micah R. Sadigh & Roberto Patarca Montero. Nie znam, więc nie polecam. Ale jak ktos przeczyta, to chętnie pożyczę. I rada (od jednego z autorów) na koniec, taka osobista, że jego (ciekwawe którego) (to chyba bez znaczenia) (tak chciałam wiedzieć) najbardziej usypia sugestia: „ciepło mnie usypia”

i tego się będę trzymać. dobranoc (I hope)

wtorek, 30 września 2008

piosenka o mnie (miejmy nadzieję, że przejściowo)

pochorowałam się
i bardzo mi z tym źle
herbatka z cytryną,
królik z kwaśną miną
gardło mnie boli wielce
(jakby ktoś wbijał widelce)
słowa wydobyć nie mogę
(a chciałam iść na jogę!)
fatalnie się czuję
i nie wiem czemu rymuję
pojadę do Częstochowy
wybiję sobie rym z głowy
Pochorowałam się
i źle mi źle mi źle
(je je je )

niedziela, 28 września 2008

piosenka nie o mnie

Owijamy się w aksamit
Nocy, choć już się materiał przeciera,
Świta już, my zmierzamy do zera,
Absolutnego, trzymasz moje palce w dłoni,
Już rano, nie mogę spać, znów będzie tak samo,
Za parę chwil, trzymam się kurczowo
Ale tonę, tonę kochanie
To nie materiał na sukienki marzeń,
Ten aksamit to jest całun.

Potrzymaj moje palce, jeszcze tylko chwilę,
Ja nie śpię, liczę twoje wdechy
I wydechy, jak się rymują,
W twoje piosenki, nie o mnie
Piosenki, oddechy,
Nie o mnie
La, la, la
Nie o mnie

(dla F)

poniedziałek, 22 września 2008

mamma mia!



ekspresyjna Meryl i Pierce z opadniętą szczęką (zważcie, że nie śpiewa)
jejku, i dlaczego (podkreślę: dlaczego???) ja tak nigdy nikomu (w sensie: facetowi) nie nawrzucałam, cholera, od razu by mi było lepiej, po co mi było płakać w poduszkę i rano reanimować zapuchnięte oczy, jak można dokonać natychmiastowego katharsis i wysmarkać się na koszulę przyczyny naszych szlochów i nieszczęść

że niehigieniczne? oj tam,życie nie jest higieniczne

ale teraz mogę zacząć wszystko od nowa (tak, tak!!!), mam wszak nową, dziewiczo białą kanapę, a moje skrzypiące łóżko wróciło do macierzy (w sensie: na Rozłogi),
i nie będzie mi już żaden typ wciskał tekstów, jaka to ja jestem silna i dam sobie radę, o nie! kanapę sobie skręciłam sama, ale pokaleczyłam sobie przy tym ręce - i niech to będzie metaforą: więcej kanap sama nie skręcam, więcej paluszków nie ranię, hough.

a tak z ciekawostek dnia dzisiejszego: LHC się wziął i zepsuł. i jak tu rozwiązywać zagadki czarnych dziur, jak korki siadają?

piątek, 19 września 2008

kanapy i wernisaże

dzisiaj
pan w ikei (pan samo zło) mówi: to dział samoobsługowy, prosze pani, może sobie pani sama tę kanapę zapakować! (my to zrobimy, za jedyne 100zeta)
silly rabbit (gapiąc się na kanapę tkwiącą na półce) mówi (do siebie): żesz kurwa
inny pan w ikei (pan samo dobro): to może pani pomogę z tą kanapą...?
silly rabbit (przepraszając bozię za uprzednie nieeleganckie klnięcie pod nosem): to może jeszcze i fotelik...?
a yoko ono na to: I - LOVE - YOU (mryg - mryg - mryg)
i w kontekście pana samo dobro, to ja jej wierzę.

wczoraj
w csw odbył sie mocno przereklamowany wernisaż niejakiej yoko ono, na który zaproszenie zdobyłam drogą smsową (CJG. WA 1) i jestem wdzięczna losowi, że nie wpadłam na pomysł stania w zawijającej sie kolejce, bo moje podejście do działalności artystycznej yoko byłoby zdecydowanie mniej życzliwe. Yoko zresztą na fali miłości do świata i bliźnich spóźniła się ponad godzinę, który to czas spędziłysmy z Magdą G. na:
1/ negocjacjach (nieskutecznych) celem napicia się wódki z sokiem albo wina albo czegokolwiek (3 x nie)
2/ odstaniu swojego przydziału w kolejce na wystawę fly, gdzie potłukłysmy parę talerzy przy pomocy krzesła m.in. (bardzo skutecznie) i ogarniete żądzą destrukcji próbowałyśmy pomazać ścianę i zdemolować trumny (z braku sprzętu - umiarkowanie skutecznie) (przez brak sprzętu mam na myśli deficyty sprejów, wiertarek itp., bo trumny akurat były na stanie)
3/ malowaniu paznokci na niebiesko (Magda) i obgryzaniu paznokci (wcale że nie ja!)
4/ pytaniu siebie czy już
a jak już było już, to - powiedzmy sobie szczerze - nie było wiele lepie niż przed już. Yoko nauczyła audytorium nadawać latarkami sygnał I (mryg) - love (mryg) - you (mryg) i była z siebie bardzo zadowolona, audytoium mniej, ale atmosfera się poprawiła jak w końcu zaczęli wydawać napoje alkoholowe.
No i tyle.
W warstwie artystycznej było m.in. tak:


a muzycznie tak (i to mi się podoba):


jutro
pójdę na jogę. i może się wyśpię?

a kanapę (i fotel) przywiozą w niedzielę.

wtorek, 16 września 2008

nie tylko Edyty i Kornela

wtorek, imieniny norek
dla B. i M. (i drugiemu M. też, choć zjawił się bez badylka) za obchody w degeneracji, tudzież kwiatki (bardzo subtelne i zaiste dziewczęce) - stoją już w wazonie, jeden nieco ułamany (kawałek prawdopodobnie został w żółtym autku bez tłumika), wszystkie niemożebnie pachnące sunflowersem

czwartek, 11 września 2008

pomieszanie z poplątaniem

Wielki Zderzacz Hadronów działa, a ja żałuję, że nie byłam lepsza z fizyki (w zasadzie to, powiedzmy sobie całkiem szczerze: byłam kompletnie beznadziejna), bo bym wiedziała co to te hadrony i o co chodzi z najdoskonalszą próżnią na ziemi (co brzmi metafizycznie do granic metafizycznej perwersjii) i jak się tworzy czarne dziury. I co by się stało, gdyby wlać do LHC po 20 ml wódki, ginu, jasnego Bacardi, srebrnej tequili, triple sec'a coli i dorzucić lodu - czy powstało by LIITmc²? I czy po wypiciu doznałoby się iluminacji w kwestii budowy materii, czy też raczej popadło w czarną dziurę?
A w metrze dzisiaj oglądałam newsy (na suuuper TV zainstalowanym obok drzwi - kto za to płaci?! matka unia?) i się dowiedziałam, że jakaś hinduska szesnastolatka zabiła się z przerażenia, że uruchomienie LHC oznacza koniec świata. Co poniekąd udowodniła.
No i bujam się z chłopcami, w te i we wte, w sobotę do Torunia np.
Pomieszanie z poplątaniem, a cząstki się zderzają. Głupie.

niedziela, 7 września 2008

silly rabbit i musicale

dla wielbicieli kobiecych, radosnych musicali, i jako beforka podlądowa przed Mamma Mia


tekst do wykorzystania w okolicznociach rozstaniowych:
I guess you can say we broke
up because of artistic differences.

wtorek, 2 września 2008

it's only Tuesday...

Tak bardzo nic się nie dzieje, że napiszę o pracy. Tak więc (podobno absolutnie nie wolno tak rozpoczynać zdania) w budynku mojej pracy w najlepsze trwa remont. Pewne przyspieszenie spowodowane zostało jak mniemam nadejściem września - jako że mieli skończyć do 31 sierpnia, no ale c'est la vie a poza tym nobody's perfect. Mój ulubiony pan robotnik (czy pan robotnik to kapitalistyczny oksymoron?), którego obserwuję wychodząc na fajka, dziś z tej okazji wrzucił trójkę, o co go nie podejrzewałam. Pan robotnik jest wysoki i z wąsem, nosi fantacyjny berecik i robocze ogrodniczki; jest robotnikiem z klasą. Początkowo podejrzewalam go o lekkie nadużywanie alkoholu (patrzyłam jak zgięty w pół zwijał kabel - krok po kroku, w pełnym skupieniu, z rozwagą i szacunkiem rzeczy, metodycznie odmierzając przedramieniem równiutkie części kabla), ale zwracam honor - on po prostu podchodzi do sprawy remontu z dystansem, zadumą i refleksją (no jak ciął kafelki, to po prostu oczu oderwać nie moglam!) (co daje też obraz mojego podejścia do pracy - palę szlugi i gapię się na robotników zamiast klikać w klawiaturę na chwałę innowacyjnej gospodarki). Dzisiaj tak się rozpędził, że mu się berecik przekrzywił. A remont ma parę pozytywnych implikacji (poza tym, że będzie klatka schodowa na wysoki połysk, marmury i złocenia, pewnie pierwsze co zrobię, to poślizgnę się przemierzając te marmury na obcasach). Po pierwsze primo, wczoraj z przyczyn wylewki betonu na półpiętrach ewakuowano nas o 17 i nikt nie musiał zostawać po godzinach udając pracę. Po drugie, sprzyja integracji zespołu, gdyż - ze względu na wylanie betonu także na schodach - poruszamy się wyłącznie windą, której rozmiary sprzyjają rozrywkom w stylu zagadek ile słoni wejdzie do trabanta, przy czym winda jest mniejsza niż wnętrze trabanta i jeżdżą nią pozostali czlonkowie ekipy remontowej + wiadra z betonem. Po trzecie, robotnicy mówią mi, że mam się uśmiechać, więc się uśmiecham - wszak deficyty ekip remontowych są nadal znaczne, a może najdzie mnie ochota coś wybetonować?


może i jesteśmy na skraju zimnej wojny. who cares? (oprócz Gruzinów)

niedziela, 31 sierpnia 2008

brrr

Trzeba będzie wyjąć z kufra futro,
Nie ma rady. Jesień, jesień idzie!


jakkolwiek wszystko w złocie trwa i w zieleni,
zimno się zrobiło (temperatura odczuwalna: -10)
i siedzę w skarpetkach i piję herbatę z rumem (wersja nieoficjalna)

niedziela, 24 sierpnia 2008

silly rabbit i łoś (albo renifer)

RTH, odsłona piąta i ostatnia

RTH, ale o co chodzi?

odsłona czwarta: rzeczy niecodzienne


dyskretny urok burżuazji


ulica chomika


muminki alternatywne


ciasteczka alternatynwe (w ramach tzw. festiwalu) (baaardzo przereklamowanego) (całkiem jak powyższe porcelanowe ciasteczka - przerost formy nad treścią)

RTH, casual

odsłona trzecia: sceny z życia codziennego


papu (nader często, nader obficie)


esencja Estonii

RTH, familijnie

odsłona druga: sceny z życia familii


las madrinas


my sista' shot me down


focus on us

RTH, hic sunt dragones

odsłona pierwsza: sceny z życia smoków


łotewski, secesyjny


estoński, rzygający


estoński, lotny


estoński, przyczajony

*RTH (Ryga - Talin - Helsinki), 17-14/08/08

piątek, 22 sierpnia 2008

phi!

pojechałam do Rygi,jestem w Talinie, wróciłam z Helsinek i miało być tu zdjecie, ale blogger nie współpracuje, więc się obrażam i sobie idę precz
phi!

niedziela, 17 sierpnia 2008

silly rabbit unplugged

jestem Kamilą
mam lat 28
żyję

(wysokiego balkonu nie posiadam)
(ani żadnego innego)

środa, 13 sierpnia 2008

silly rabbit i równowaga wewnętrzna



równowaga wewnętrzna, równowaga wewnętrzna, równowaga wewnętrzna...
jestem zimną księżniczką, nie zadaję się ze związkofobami, nie interesują mnie mężczyźni ze zobowiązaniami, nie popadam w pracoholizm, mam życie przed sobą i to nic, że za cztery niecałe dni kończę 28 lat, ommmmm....
myślę pozytywnie, myślę pozytywnie, myślę absokurwalutnie pozytywnie!

niedziela, 10 sierpnia 2008

się kręci

igrzyska bojkotuję (nie pojechałam, a siatkę oglądałam kątem oka łypiąc na fitnesie)
wieczory panieńskie odprawiam (hehe, drogie panny, jeśli myślałyście, że to lustro na korytarzu umyłyśmy...)
torty chujowe (ale o wysokich walorach smakowych) w lodówce przechowuję
majtki maluję, ruletką kręcę
porad seksualnych udzielam (przewodnik Panny Ministry) (nie mogę sobie darować - cosmosposób na cosmosex pt. "na faraona", tj. daj mu się związać na kształt mumii; niech on skrępuje cię całą prześcieradłem i zostawi tylko jeden strategiczny otwór) (J. strzela, że autorom chodziło o kanalik łzowy) (na wypadek popłakania się ze śmiechu)
drinki nowe wymyślam (kamikolada, w proporcjach...eee..korzystnych, których niestety nie pomnę)
fotkę załączam (by przypadkowo)


a jednak się kręci. czasem nawet jakby bardziej.

piątek, 8 sierpnia 2008

silly rabbit i jeszcze jedno cuba libre

a nie mówiłam....

silly rabbit i cuba libre

wydaje nam się, że inni sa szczęśliwcami, tylko dlatego, że mają to czego my nie mamy; prostowłose robią trwałe, te z lokami prostują je, and so it is. w takim razie, skąd pewność, że nasze pragnienia są prawdziwe? dlaczego zawsze przychodzimy za późno (syndrom Oniegina)? dlaczego wiemy co było najważniejsze, w momencie gdy to już utraciliśmy? hmmm, chyba nie powinnam już sączyć tego bacardi z colą. ;-)



to jeszcze raz:
It's not my cross to bear
No, I don't care

słucham na okrągło

wtorek, 5 sierpnia 2008

unwritten

(...)And yet, the mistakes of my youth
made me hopeless, because they repeated themselves,
as is commonly true.
But in you I felt something beyond the archetype--
a true expansiveness, a buoyance and love of the earth
utterly alien to my nature. To my credit,
I blessed my good fortune in you.
Blessed it absolutely, in the manner of those years.
And you in your wisdom and cruelty
gradually taught me the meaninglessness of that term.

Louise Elisabeth Glück, Unwritten Law

pewnie jutro, najdalej pojutrze, wspomnienia rozrzedzone, rozcieńczone dadzą się opanować, poprzelewać do słoiczków, pozakręcać i schować do lodówki, i wtedy napiszę o nowej pracy na przykład, albo o urodzinach mojej babci, albo o nowych kolczykach, no o czymkolwiek, co czyni życie życiem,
tak, napewno jutro
się ogarnę

sobota, 2 sierpnia 2008

lying still

ktoś zrobił we mnie dziurę, dmuchnął i wylała się dusza i teraz jestem pusta, jak wydmuszka
och, ale jak ślicznie malowana!
i jak dobra jajecznica musiała być z mojej duszy
a teraz można mnie podziwiać
lying still

czwartek, 31 lipca 2008

Sycyliada (cz.3)

24/07/08
Katania - Rifugio di Sapienza (czy jakoś tak) w tę i nazad


ребята, вперёд! Na Etnu, dawaj!


dziwne zwierzę w Messynie (Messyna z tego słynie, szczególnie po winie)


Messyna, widok z hotelu u Joli

25/07/08
Messyna - Isoles Eoles (Wyspy Liparyjskie, promem), gdzie moczymy się w śmierdzącym wulkanie i udajemy że się nam to podoba, Wyspy - Milazzo (gdzie Katta odmówila przebywania), Milazzo - Cefalu, ale koniec końców Santa Agatha, z przystankiem w szczerym polu (nie wdając się w detale, pani konduktorka zrozumiała, że "ja muszę"), gdzie zostalismy nakarmieni spaghetti alla Norma i spaghetti peperoncino, spojeni białym winem i ulokowani w apartamencie z widokiem na morze, ha!

26/07/08 - 27/07/08
Od Agaty do Cefalu (z akcentem na u), a wieczorem Palermo i to był najdłuższy dzień w tym roku (7.20 - Warszawa via Roma)


que cosa?


się zachwyciłam


bilans zamknięcia

FIN (i ja też tam byłam i marsalę piłam)
a na koniec fotka by AG, z archiwum X (chcę uwierzyć!)

wtorek, 29 lipca 2008

Sycyliada (cz.2)

22/07/08
Ragusa-Siracusa (hokus-pokus, na kogo wypadnie, na tego bęc!), strzelamy foty i fochy, moczymy nogi w morzu jońskim, szepczemy (to oczywiście eufemizm) w uchu Dionizjosa (foch: a mnie się nie niesie...) i ukulturalniamy na wielu frontach.

widok z okna


widok okna


trubadur i majtasy (a co!)

23/07/08
targujemy się (Syrakuzy), zamawiamy piersi św. Agaty i odkrywamy amfiteatr w podwórku (Katania)


czy te oczy mogą kłamać..?

poniedziałek, 28 lipca 2008

Sycyliada (cz.1)


Nieustraszeni zwiedzacze, pogromcy lodów pistacjowych, mistrzowie logistyki alternatywnej, i te de i te pe, drużyna sycylijska w komplecie

Sycyliada - rozpoczęta 17 lipca z dwugodzinnym opóźnieniem, wykorzystanym na zjedzenie kaszy z serem / wypicie piwa / nabycie fajek (tia), a dalej:
17/07/08
W-wa - Rzym - Palermo, noc w Palermo
18/07/08
Palermo stacjonarnie, nabywamy sztuczne winogrona, oglądamy 8 tys zwlok, oraz natykamy się na pierwszy z serii ślubów
19/07/08
Monreale (w sam raz na upicie się limoncello, a potem na wieżę, hurraaa!), drugi ślub (ze szpadami i Chrystusem Pantokratorem i A. mówiącym brrrr)
Palermo - Trapani (tym razem załapaliśmy się tylko na poślubne konfetti); Trapani okazało się być mekką shoes victims


Matka Boska Portowa, Pani nad Trapani

20/07/08
Trapani (klęska kuskusowa, pierwsze gelato) - Erice (miasto w chmurach) - Trapani
Trapani - Castelvetrano (gdzie nie ma zbyt wiele, choć prawdopodobnie zdemaskowalismy capo di tutti capi) - Selinunte (Marinella de Selinunte) - śpimy u Rybaka, zdobywamy nóż i jemy robaki w porcie pod pomarańczowym księżycem (bdb)

21/07/08
spóźniamy się na autobus i wychodzi z tego: Selinunte - Castelvetrano (busem) - gdzies-na-srodku-autostrady (stopem nr 1) - Sciacca (stopem nr 2) - Agrigento (busem złapanym w baaardzo dziwnych okolicznosciach przyrody) - Canicatii (gelato pistacjowe w kombinacji z serem kozio-owczym, i nic poza tym) - Gela (fuj) - Ragusa (gdzie czas się zatrzymał a ludzi porwali kosmici)

CDN

silly rabbit i maledetta Alitalia

wróciłam. mój plecak też wrócił (jednakowoż został na noc w Rzymie, z trzema butelkami marsali i nero d'avola, hmm)
słodkiemu lenistwu mówimy pa!, czas wziąć się do jakiej roboty (na samą myśl jestem zmęczona)


a tak było przyjemnie...

środa, 23 lipca 2008

teatro dei pupi

galato, pasty, plujace lawa wulkany,
no bawimy sie przednio, a wino jest zacne

poniedziałek, 14 lipca 2008

avanti!

...są tam miasta na górskich wzniesieniach i równiny poprzecinane łańcuchami gór, gdzie wiosną kwitną kwiaty i żyje dzika zwierzyna. Do najbardziej charakterystycznych widoków wyspy należy stale czynny wulkan, którego wypływająca od stuleci lawa użyźniła ziemię, na której rosną i obficie owocują drzewa orzechowe, gaje cytrusowe i winnice...

i tam właśnie planuję odzyskać równowagę wewnętrzną, spokój ducha, harmonię między sercem i rozumem, rzucić palenie, odżywiać się zdrowo i regularnie oraz opalić nogi (niezorientowanym wyjaśniam: jest to jedyna część mnie, którą opalam; reszta pod filtr 30 minimum) (jakby natura chciała mnie uczynić mulatką, to bym nią była) (chociaż z drugiej strony z kolorem włosów się ewidentnie pomyliła) (tak, jestem blondynką). Chyba styknie, jak na 10 dni.
Wylot w czwartek, obecnie staram się nieco wzbogacić moje zasoby leksykalne, które na razie sprowadzają się do: ragazza desperata (K. mówi, że skutkuje w kwestii znajdowania późna porą dobrego noclegu za małą kwotę), Peccato, che lei deve già andare via (co podobno wyraża ubolewanie, że osobnik płci przeciwnej musi się oddalić; zamierzam stosować w wersji ironicznej), Addìo! (jak ironia nie zostanie wychwycona), no i jakieś tam grzecznościowe pierdolety (proszę, dziękuję, przepraszam, wszak kultury nigdy za wiele).
A, no i najważniejsze: C’è qui un reparto calzature? ;-)

środa, 9 lipca 2008

dodekaedr

Skoro nie mogłam mieć wszystkiego, nie dbałam o brak mniejszych rzeczy. Z wyjątkami.
Okulary przeciwsłoneczne. I love it.
Jolka poniedziałkowa. Prywatny rytuał mój i mojej mamy. Obecnie kultywowany telefonicznie, oprócz jolek świątecznych (dwa razy większe od cotygodniowych, mmmmm!), których wspólne rozwiązywanie jest tradycją równą ubieraniu choinki. Ścigamy się (pole walki się zawęża, mój czas 1jolka/3 h, mojej mamy j/h). Nigdy nie wysyłamy rozwiązań, nigdy nie liczymy literek. Trzeba się szanować. Ostatnie piękne słówko importowane z jolki: dodekaedr. Słówka też uwielbiam, ale to nie są małe rzeczy.
Różowe drobiazgi (think pink!), tj. majtki i koszulka nocna z la senzy (będę płakać trzy dni, kiedy przyjdzie mi się z nią rozstać), koraliki, kajdanki z różowym futerkiem (niestety zostały z boyfriendem numero uno; BTW – ciekawe co z nimi zrobił? Jakoś nie wydaje mi się, żeby jego małżonka była zainteresowana. Fuj. Nie chcę sobie tego wyobrażać.). Błyszczyk juicy tubes lancoma. Koktajl truskawkowy. Różowy notesik z włoskiej Elle, w którym zapisuję Straszne Fakty (normalnie SF), żeby w przyszłości móc szantażować moich sławnych znajomych i mieć na życie (ZUS sucks).
Buty (małe, bo 36). Ale o tym już chyba wspominałam…?
Moja komórka. Niestety.
Pocałunki na dobranoc i kawa z mlekiem na dzień dobry.
I tyle, i już. Małe rzeczy cieszą, droga Emilio. W szczególności, gdy nie ma się WSZYSTKIEGO.

wtorek, 8 lipca 2008

S&C

Pewnego razu cztery kobiety sączyły drinki i rozmawiały o tym, o czym zwykle rozmawiają kobiety, kiedy nie rozmawiają o asymetrycznym kształcie wszechświata; o facetach. Temat był smutny: co kobieta potrafi zrobić dla mężczyzny, i nie chodziło nawet o makaron penne (z fetą, słonecznikiem i pomidorem, posypany prażonym słonecznikiem, skropiony oliwa i przybrany bazylią – świeżą i oregano – suszonym), chodziło o coś więcej. Pytacie, to wam powiem, MS wlała w siebie sotb i powiedziała i muszę przyznać, że historię MS zawsze uważałam za prawdziwie dramatyczną. Pomijając drobnostkę, jaką było uratowanie mu życia? Serio, akcja jak ze słonecznego patrolu (chociaż w kwestii moich podobieństw do Pameli A. gra w dziesięć różnic byłaby banalnie prosta – zaczynając od IQ, na rozmiarze stanika kończąc; ok., obie się farbujemy), on się topi, ja podejmuję działania zaradcze obliczone na szybki, synergiczny efekt oddychania usta- usta. Po takim wstępie jesteśmy razem. Chyba, gdyż nie padają deklaracje. Mądrzeje się z wiekiem, niestety. Mężczyźni postępują wg starej dobrej zasady: pomyślałeś – nie mów, powiedziałeś – nie pisz, napisałeś – nie podpisuj, podpisałeś – to teraz się martw, oczywiście nie dochodzą nawet do trzeciego stadium - i tu punkt dla nich. Jesteśmy razem, on jest sobą, bo to ważne żeby być sobą, a ja - idąc chronologicznie: operacja plastyczna ogona, zamienionego na zgrabne nóżki. Wyrzeczenie się swojego języka. Nauka tańca, choć nowe nóżki były średnio funkcyjne. Wyobraźcie sobie: każdy krok sprawia wam ból, a wy codziennie tańczycie. Tu patrzymy znacząco na dwie siostry. Dla jednego gościa jedna dała sobie obciąć palce, a druga piętę, a facet i tak wybrał pannę, co najlepiej sprzątałam, nie pyskowała i wracała do domu przed dwunastą (pomijając historyjki o taxi z dyni). No ale facet był fetyszystą jeśli chodzi o buty, więc jest czego żałować – wzdycha siostra nr 1, a druga wtóruje: która kobieta miałaby coś przeciwko codziennie nowym pantofelkom? MS (w słowotoku): a on traktował mnie jak przyjaciółkę, rozpamiętując wciąż nieznajomą z dalekiego kraju, która w jego mniemaniu uratowała mu życie (co jest dowodem na poparcie tezy, że słona woda ewidentnie powoduje szaleństwo). Mnie oczywiście – tyle, że z braku języka nie mogłam go w tej kwestii uświadomić. Koniec końców wynalazł jakąś pannę i się z nią chajtnął. A ja wróciłam do rodziców (pogłoski o zamienieniu się w piane morską są z lekka przesadzone). Tak, jeszcze jeden sex on the beach poproszę.
I takich historii jest naprawdę więcej. Jak to się dzieje, że przy mężczyznach stajemy się tak strasznie zewnątrzsterowne, że idziemy na ugodę na warunkach, które - zaproponowane przez kogokolwiek innego - obśmiałybyśmy turlając się po podłodze? Halo? Się nie malujemy – albo malujemy (zależnie od skryptu: święta / dziwka); wychodzimy ukradkiem z przyjaciółmi - podczas gdy oni bez mrugnięcia okiem taszczą byłej kanapę i naprawiają kran / rower / samochód / laptopa / etc.; nosimy na noc koronkowe koszulki na ramiączka, choć powszechnie wiadomo, że piżamki są przyjemniejsze i nie ciągnie po ramionach; nie jemy ale gotujemy; leżymy w łóżku do 12 przy zaciągniętych zasłonach, chociaż na zewnątrz świeci słońce idealne na wdrożenie zestawu: opalanie nóg i popijanie frappe. To oczywiście wszystko lajty. Niby. Wiem (z młodości chmurnej i durnej), że jak dasz sobie obciąć mały paluszek, to po szczęściu latach zorientujesz się, że nie masz nogi. I jaki z tego wniosek?
Hm. Wniosków nie będzie, historyjki bez morałów mają wszak swój niepowtarzalny urok, nieprawdaż? No, może maleńki cytat z S&C: The good ones screw you, the bad ones screw you, and the rest don't know how to screw you (Samantha Jones). Tak sobie myślę, że pół biedy kiedy okładacie się sushi dla niegrzecznych chłopców, albo pichcicie makaron tym grzecznym. Byle bez poświęceń dla niewartej nas reszty.

PS. Szczyt perwersji? Wejść na S&C na bilety emeryckie

środa, 2 lipca 2008

non piu cosa son, cosa facio

Pierwszego dnia stworzył PO KL, następnie stworzył priorytety i podzielił je na działania, nazwał światłość strategią a ciemność konsultingiem. Drugiego dnia stworzył priorytet 2.1.1 i tchnął weń 400mln pln... I choć kierowało nim pragnienie, aby każdy człowiek mógł żyć godnie i w dobrobycie, to rzeczywistość zweryfikowała te szczytne, nieżyciowe idee, i bogaci się dalej bogacili, a cała reszta pozostała w odchłani obojętnosci.
A ja się zawiesiłam gdzieś miedzy niebem a ziemią, i po prostu nie rozumiem, jak po czterech latach doświadczeń z boskim EFSem nadal jedziemy autostrada projektów, na których wygrywają ci sami gracze, gdzie warto zapłacić za napisanie projektu 1,5% jego szesciozerowej wartości, i nie mówcie mi, ze taki projekt ma cokolwiek wspólnego z beneficjentem ostatecznym. Ale może jestem hipokrytką, w końcu jeździłam do tej Brx, w końcu jadłam to california maki, zestaw biznesowy z dodatkowym imbirem i zamawiałam jesszsze jedno szsszardone do pokoju w Szsszeratonie. Może nie powinnam sie bulwersować, no bo przecież wszyscy tak, przecież każdy zamiast planu realnych działan równosciowych pisze, że w projekcie na każdym etapie od rekrutacji poprzez programy i terminy szkoleń, aż po monitoring i ewaluację zapewniona zostanie równość szans i płci. I może nie powinnam mówiąc o kwocie wynagrodzenia myśleć o pielegniarkach, tylko dajmy na to o radcach prawnych (jak mawiał mój wykładowca pokazując swoje wyhuziane biuro: to wszystko, droga pani, z cywila..). Ta kanapa to jeszcze z EQUALa, ale buciki to kochani już z POKLa - tak bedę mówić, a co. A potem będę się smażyć w piekle, w które nie wierzę, nękana przez nieistniejące diabły. To jak już mnie nie będzie, jak już sąsiedzi znajdą pewnego pięknego dnia moje zwłoki wpółzjedzone przez owczarka alzackiego, ktorego nie mam, ale specjalnie sobie kupię. Z POKLa.
Czasami nie wiem kim jestem i co czynię.

niedziela, 29 czerwca 2008

just kidding

martini bianco
+ wódka
+ lód
+ cytryna (wstrząśnięte, nie mieszane)
+ taniec brzucha (jw)
+ wróżenie z fusów (mieszne, nie wstząśnięte)
wieczory panieńskie są boskie
ale może by tak która trafiła we mnie tym wiankiem? (just kidding)

czwartek, 26 czerwca 2008

ME

Słowiańska dusza vs latynoski temperament, zgadnijcie na kogo stawiałam. Dodam, że wygrałam wino. Hiszpańskie, z wyższej półki. Good job - well done, chicos!

środa, 25 czerwca 2008

trzy siostry, jedna dziewczynka i pies

To był dom, który starszy pan zbudował dla córek. Gdy rozpoczął budowę, nie był już młody. Wszystko w jego życiu było na swój sposób domknięte. Skończyła się wojna, którą wszyscy przeżyli. Mogli być z siebie dumni. Nie podpisali volkslisty, prawie wszyscy. Ale to „prawie” też należało już do zamkniętej przeszłości. Stracił syna, najmłodszego, najbardziej niebieskookiego, najbardziej jasnowłosego. Najukochańszego. Cofnij. Wróć. Rodzina zyskała bohatera, bo przecież wiecie, on wyjechał, żeby nie podpisać tej cholernej listy, on nie uciekł – jego zwerbowali, nie, nie Niemcy! Skąd Niemcy, on był w wywiadzie (ciii…), był we Włoszech, był we Francji, takie piękne kartki nam wysyłał, jedną znaczy się, a potem ślad zaginął. Zginął za sprawę. Albo się ukrywał. Lepiej jednak żeby nie wracał. Chwała bohaterom. Starszy pan i tak stawiał na córki. Dobrze wydane za mąż, no może nie tak bardzo dobrze, ale porządnie. Inteligencko. Córki były trzy, trzy siostry - jak bajce. To dla nich zbudował dom. A teraz dom pleśniał razem z nim. Tak, dom przesiąknął zapachem wilgoci. Może za dużo wylano w nim łez? Siostry płakały, każda na swój sposób. Najstarsza siostra na parterze, płakała cicho, z zaciśniętymi zębami. Płakała w poduszkę, albo ocierała łzy ścierką do naczyń. Czasami któraś łza skapywała na piec i z sykiem zmieniała się w słoną parę. Sól z tych łez wgryzała się w pościel, osadzała na fajerkach, krystalizowała w najdziwniejszych miejscach. A mała, pięcioletnia dziewczyneczka chodziła i wyszukiwała te miejsca, i zlizywała tę sól. A potem była nieznośna (jesteś nieznośna!), a potem nie chciała jeść (ależ niejadek z tej dziewczynki!). Ta sól to była skrystalizowana złość, wyekstrahowany jad. Na wojnę, i na to co po wojnie. Na ludzi, którzy zginęli (chwała bohaterom? A niechby kolaborował, niechby podpisał tę listę, byłby, wróciłby, istniałby, jego ręce, jego oczy, zbyt niebieskie, albo innego oczy, zbyt czarne, istniałyby) i na tych co – podstępnie, haniebnie, no tak po prostu nie zginęli i musieli się oświadczyć, i – boże, co za pomyłka, co za błąd! – i musieli zostać przyjęci, i musieli jej zrobić dzieci, i istnieć, ich ręce, i cholera wie jakiego koloru oczy). Średnia siostra nigdy nie słyszała tego płaczu, nigdy nie widziała tych łez. Ona nie popłakiwała. Ona płakała raz na rok, na zapas, na amen, na po nas choćby potop. Ona kumulowała, zbierała wszystkie zniewagi, nawet te najmniejsze, delikatnie podnosiła z podłogi, zdrapywała paznokciem, żeby żadna, nawet najmniejsza złośliwostka nie umknęła. Zbierała je w takim pokoju na piętrze, obok pokoju starszego pana (może to toksyczne sąsiedztwo spowodowało jego powolne gnicie? ), zbierała, aż do dnia, kiedy już nie można było domknąć drzwi, kiedy stosy niegodziwości piętrzyły się pod sam sufit. O, wtedy zasiadała, otoczona córkami, zasiadała w swojej falbaniastej sukni, zdejmowała okulary w brązowych oprawkach i zaczynała biadolić. Dziewczyneczka, której nie wolno było chodzić na górę (jesteś nieznośna!), uwielbiała schować się pod stołem, razem z zapchloną sunią starszego pana i oglądać ten spektakl, te fontanny łez, to zawodzenie, te cudownie złożone obelgi, te piętrzące się stosy chusteczek, siorbanie, kichanie, krztuszenie się, łkanie, cichnięcie, i znowu zaczynanie, i czkawkę, i złorzeczenia. Tyle nowych słówek, którymi potem beształa swoje lalki! Schodziła na dół wieczorem, w przemoczonej sukienusi (od łez), z siniakami na kolanach (od klęczenia), z pchłami (od suni) i zasypiała, i śniła dziwne sny.
A trzecia siostra, ta najmłodsza, i w swym mniemaniu (błędnym) najładniejsza, i w powszechnym mniemaniu (słusznym) najgłupsza, ale zarówno w swym i powszechnym osądzie – cholernie dobrze ustawiona (mąż partyjny, tfu!), płakała tak sobie ot. Przy krojeniu cebuli (oj dokończ, ja nie mogeee…), przy rzucaniu kochanków (tfu, też partyjnych), przy odkryciu, że oczko pierścionka to szkiełko, nie brylant (jak on mógł, świnia!), przy ugryzieniu przez dziewczynkę (jesteś nieznośna!) i przez sunię i przez ich pchły. Ale to było złudne, to było na pokaz. Bo raz przyszła do sypialni, gdzie spała dziewczynka, gdzie myślała że dziewczynka śpi, bo najpierw przyszła do najstarszej siostry, piły nalewki w kuchni i najmłodsza paplała, a najstarsza rzucała cięte, sarkastyczne riposty, i nagle najmłodsza powiedziała, że musi się położyć, tak na chwilkę, zanim pojedzie do miasta (z szoferem, partyjnym, tfu!), śpij tu, powiedziała najstarsza, z małą w łóżku, ona jest chudzina, ty też chudzina, będzie wam wygodnie. Więc tak leżały – dziewczynka i żona partyjnego, i ta siostra najstarsza też przyszła i siadła koło nich na łóżku. I obie siostry patrzyły szklistymi oczami na księżyc, trochę pijane, i wtedy ta najmłodsza zaczęła szlochać. Takimi rzewnymi łzami, jak koraliki, jak perełki toczące się po jej alabastrowych policzkach i turlające się na podłogę. I mówiła coś o oczach, takich niebieskich, i o tych rękach, i że już nie, już nie da rady, że nie może, a ta starsza mówiła takim jednostajnym, głuchym szeptem. O kartkach, z Paryża, z Włoch, o jakimś wtedy i jakimś przedtem. I starsza siostra potrząsnęła tą młodszą, a potem ją przytuliła, tak że dziewczynka przestraszyła się, że ją zadusi. Ale one tak zamarły, a ich łzy – te koraliki, i te jadowicie słone – moczyły im włosy, i wsiąkały w szpary podłogi. Gdzie te łzy płyną, pomyślała dziewczynka? I po cichutku wyślizgnęła się z łóżka, i boso przemknęła przez pokój i przez kuchnię, i wspięła się na krzesło (i stołeczek) po klucz od piwnicy (już kiedyś opanowała tę sztuczkę i spojrzała w lustro, mówiąc do siebie – jesteś nienośna!). Na schodach do piwnicy było strasznie wilgotno i nieprzyjemnie, i miała już zawrócić, gdy ktoś chwycił ją za rękę. To był pradziadek. Myślała, że ją skrzyczy, ale zamiast jesteś nieznośna, powiedział jesteś ciekawska, i starszy pan zapalił światło i pochylił się nad dziewczynką (no teraz to, ze względu na zapach bijący od niego, było bardzo nieprzyjemnie), i dziewczynka skrzywiła nosek, a starszy pan uśmiechnął się smutno i powiedział: obiecaj że to zostanie między nami, no i sunią (bo sunia też przydreptała), i tak we trójkę zeszli na dół.

Czasami zastanawiam się, czy to możliwe, żeby w piwnicy domu było jezioro? I żeby to jezioro było słone? I żeby światło księżyca tak się odbiło w tej wodzie, że miałam wrażenie, że patrzą na mnie błękitne oczy? I czy mój pradziadek wtedy jeszcze żył, i czy naprawdę zaśmiał się i szepnął chwała bohaterom?

niedziela, 22 czerwca 2008

pieska, bieska, stół

A ja jestem, proszę pana, na zakręcie.
Choć gdybym chciała - bym się urządziła.
Już widzę: pieska, bieska, stół.
Wystarczy żebym była miła.

na zakręcie Krystyna Janda

ta metafora balii zawsze mnie urzekała

piątek, 20 czerwca 2008

szklanka

Naprawdę nie wiem, kiedy to się zaczęło. Kiedy był ten brzemienny w skutki pierwszy raz, kiedy nie zapanowałam nad sobą i świat na niby przeciął orbitę świata prawdziwego, i wszystko się pomieszało. Może wtedy, gdy siedzieliśmy z A. w kuchni i tak strasznie- strasznie mnie zdenerwował, a niebyło już nic czym mogłabym przegryźć zdenerwowanie. Może wtedy, kiedy siedziałam na zebraniu w pracy i obracałam szklankę z wodą w dłoniach i gryzłam się w język, i pomyślałam że mam dosyć gryzienia się w język, dlaczego mam sama sobie zadawać rany, kiedy mogę zadawać rany innym? I co z tego, że są wyżej w pracowej hierarchii niż ja , no proszę wyjdźmy na ulicę, spotkajmy się na zakupach, albo gdziekolwiek bądź, wszędzie tam będziemy tylko przechodniami, pasażerami, klientami supermarketu, których jednakowo dotyczą promocje, nawet jesteśmy w tej samej grupie docelowej A- i BTLu. A może było to na imprezie, albo w restauracji, albo w kawiarni, gdy sączyłam wodę z cytryną i lodem, albo drinka, może po prostu nie zauważyłam, że lodu już nie ma, że to czyste szkło? W każdym razie, pewnego pięknego dnia (albo brzydkiego, co zresztą nie ma znaczenia dla tej opowieści, w świecie na niby nigdy nie kreuję pogody, ona po prostu jest – indyferentna i nieinwazyjna), zaczęłam jeść szkło. Z początku nie zdawałam sobie sprawy, choć trochę dziwiło mnie wyszczerbienie szklanek, ale pomyślałam, że to fochy zmywarki (bo ja nigdy nie czyściłam filtra, tak powiedział zawezwany pan hydraulik, z wyrzutem to powiedział; ale po co ten wyrzut, powiedziałam ja, przecież gdybym czyściła filtr, czego zresztą jak pan się domyśla, nie planuję robić, to nie zarobił by pan tych 50 pln-ów, czyż nie? I tu musiał mi przyznać rację.). Naprawę zmywarki możemy jednak uznać za pierwsze koszty nałogu. Na drugi rzut poszła nowa zastawa stołowa, ale wtedy zjadałam już porcelanę, która – co do walorów smakowych – dobrze komponowała się z deserami. To było jednak dużo później, kiedy zrobiłam się też wybredna, i kawkę popijałam z filiżaneczki Villeroya i Boch’a a potem zagryzłam tą filiżaneczką, jak ciasteczkiem. Mniam.
Na początku zjadałam szklanki, na przyjęciach dyskretnie chrupałam kieliszki, na konferencjach chyłkiem skubałam brzeżki od zwykłych, fajansowych filiżanek. Starałam się być dyskretna, ale nałóg rósł we mnie jak dziecko w brzuchu, żarłoczne dziecko, płaczące dziecko, dziecko ciągle głodne. Ile razy można kupować w jednym sklepie komplet kieliszków, no sami powiedzcie? Dla mamy, bo się stłukły, na prezent, jeden, drugi… Ma pani wielu znajomych? No mam. Albo miałam, bo wie pani, prawdziwych przyjaciół poznaje się, gdy na ich oczach zje się butelkę po winie.
I co dalej, pytacie? Też zadawałam sobie to pytanie, patrząc łakomym okiem na witryny sklepów, na witraże w kościołach, na ten cudowny budynek Rondo 1 na rondzie ONZ… No cóż, pewnego dnia zatrułam się słoikiem po ogórkach. Rzyganie szkłem nie jest ani przyjemne, ani estetyczne. Krwawa jatka, mówię wam, szpital, kroplówka itp. Wydobrzałam. Nie robią już na mnie wrażenia kryształowe żyrandole, a właściciele akwariów mogą spać spokojnie. I żal mi tylko słodkiego smaku lusterek, och lusterko, lusterko to bym zjadła…

środa, 18 czerwca 2008

Kirke x 2 (czarujące panny K.)

I never turned anyone into a pig.
Some people are pigs; I make them
Look like pigs.


A dalej jest (albo będzie) tak:

(...) You think
a few tears upset me? My friend,
Every sorceress is
A pragmatist at heart; nobody sees essence who can't
Face limitation. If I wanted only to hold you
I could hold you prisoner.


Louise Glück, Circe's power,
a fotka by KG dla KG.

środa, 11 czerwca 2008

silly rabbit and dizzy kitty

destabilizacja się nieco pogłębiła (w sensie: mam w domu rzygającą kotkę na haju, odzianą w kaftan bezpieczeństwa i obijającą się o meble)
cóż przyniesie jutro, ja się pytam?

wtorek, 10 czerwca 2008

refleksyjna i poszukująca

poszukiwania sukienki weselnej - podejście pierwsze
podejrzana: sukienka filetowa (w sensie: kolor zbliżony do filetu)
cena: akceptowalna
detale: krój umiarkowanie korzystny, wymaga zakupienia szpilek (hmm...) i lekkiego schudnięcia (w przypadku chęci zmieszczenia tortu weselnego schudnięcie jest niezbędne)
założenia programowe: musi być ciepło i absolutnie nie może padać

refleksje z dnia dzisiejszego: jedyne co w moim życiu jest uregulowane, to brwi

niedziela, 8 czerwca 2008

silly rabbit i dziwne czasy

Paradowałam. Z różowym błyszczykiem na ustach, z żółtym balonikiem w łapce.
Na blogu A i blogu T możecie podziwiać kolorowe wiatraczki, uczonego w piśmie, ambasadę UK strojną w tęczową flagę i paradujących równo, bez względu na wiek, płeć, orientację seksualną, (nie)pełnosprawność, wyznanie i pochodzenie etniczne. Jak wszyscy – to wszyscy, policjanci też, w designie czarno – żółtym (elegancja Francja!), i inni smutni panowie w czerni, co chcieliby przyrastać naturalnie, ale im nie idzie (czyżby za mało kultury?). Dane liczbowe jak co roku się rozjechały. Jak podaje wp.pl organizatorzy doliczyli się ok. 7-8 tys. osób, a służby porządkowe (MPO?) ok. 2 tys. Niemniej było wesoło, słońce świeciło, akacje sypały akacjowe konfetti a dziewczęta i chłopcy trzymali się za ręce (w kombinacjach różnych, oczywiście). W tym samym czasie nawiedzone działaczki z organizacji tzw. obrońców życia blokowały zgwałconej dziewczynce dostęp do aborcji, a ok. 208 kobiet zostało pobitych przez swoich partnerów (bo te suki ich prowokowały!). Nic to. Jutro plemienne zjednoczenie antygermańskie, wiecie: dzieci z Wrześni, rota i Wanda co Niemca nie chciała (i nie mam na myśli Szymona). Dziwne czasy.

środa, 4 czerwca 2008

hazardzistka

Miłość to partia kart, w której wszyscy oszukują; mężczyźni by wygrać, kobiety by nie przegrać.
Dla niego asy z rękawa, dla mnie same blotki. Choć już dawno gram na kredyt, nadal pytam: jeszcze jedną partyjkę, my love?

niedziela, 1 czerwca 2008

silly rabbit i leniwa niedziela

sms na pobudkę (6.30)
pewien chłopiec: hej
ja (śpię)
pewien chłopiec: wracam późno albo wcześnie znaczy. zostaw buły
ja (dalej śpię)
pewien chłopiec: sorki, pomyliłem numery
ja (trzy godziny później): buły na stole, podlej kwiatki

no dobra, sama podlałam (a z bułami to nieprawda), w ramach przerwy w snuciu się po domu, przysypianiu, opalaniu nóg w ogródku, czytaniu horoskopów (irracjonalny: Dziś Dzień Dziecka. Nie wolno Ci o tym zapomnieć nawet, gdy nie masz własnych. A może właśnie dlatego) (ale jak to?), i te pe

taka dziś leeeniwaaaa niedzieeelaaa

piątek, 30 maja 2008

pocałunek na do widzenia

Hm. Jutro skończę projekt, który napisałam i który koordynowałam przez ostatnie (ponad) 3 lata. To strasznie dziwne uczucie. Nagle stać się (co prawda tylko w pewnym sensie i kontekście) (ale jednak) nikim. To nawet dziwniejsze, niż uczucie po zerwaniu związku.
Hm. Zawsze to ja odchodziłam (za wyjątkiem jednego razu) (ale chyba wówczas do tego doprowadziłam, tak sobie myślę). Odchodziłam, kierując się umysłem, kiedy wiedziałam (wiedziałam…?), że ten związek nie ma już szans. Mówiłam rzeczy straszne (nie kocham cię), zabawne (ja i ty to taki oksymoron), głupie (nie czuje tego związku), albo po prostu: żegnaj. Nigdy nie odeszłam bez słowa, mam straszna potrzebę domykania figur (tak, tak – gestalt). I jutro figura się domknie, wąż zje ogon, a ja napiszę serię pożegnalnych maili, spakuję resztę rzeczy. I nie wiem, co powiem na do widzenia.
Hm. Pomyślę o tym jutro.

niedziela, 25 maja 2008

pi,pi..

Pachniało olejkami i dymem. Diana, mistrzyni lomi-lomi śpiewała nad moim ciałem, masowała moje plecy, moje ręce, moje stopy i dłonie, wcierała olejek we włosy, wodziła palcami po mojej twarzy. Myśli przepływały przeze mnie, jak rzeka. Wiem, wiem, to banał. I te myśli, ta banalna rzeka, a w niej: moje nogi osobno, mój brzuch osobno, moje ręce osobno, no i głowa, ona najbardziej osobno. Zdezintegrowana. Każda cząstka mnie z nieufnością podchodzi do cząstek pozostałych (elementarnych?). Ja tu, serce tam. Palce tu, dotyk tam. Jak w tych męczących snach, gdy chcesz biec, ale nogi takie ciężkie, gdy chcesz krzyczeć, a tylko popiskujesz. Pi, pi.


It's getting cold on this island...

czwartek, 22 maja 2008

siwitok (CV talk)

Lejdis end dżentelmen, o to ja: łącznie osiemnaście lat edukacji wszelakiej, cztery lata tzw. doświadczenia zawodowego, jeśli mam się określić liczbowo, gdyż jak się zpodziewam lubują się państwo w statystykach i analitycznym opisie rzeczywistości, do czego tak na marginesie kompletnie się nie nadaję, gdyż matka natura, która ukochała różnorodność, obdarzyła mnie hojnie zmysłem syntezy, kobiecą intuicją oraz innymi paroma cechami, przydatnymi niezmiernie wprost na stanowisku, na które aplikuję, ale analitycznymi zdolnościami akurat nie i pewnie dlatego nigdy nie wiem o co chodzi mężczyznom, do czego nawiązawszy nadmienię iż z zamiłowania i zbiegu okoliczności różnych jestem panną, choć zgodnie z zodiakiem i temperamentem lwicą, nie spodziewająca się w najbliższym czasie dziecka, ale o to mnie szanowni państwo nie powinni pytać, kredytów nie spłacająca, długów nie posiadająca, oficjalnie nie paląca, która – powracając do nurtu zawodowego naszej jakże miłej rozmowy, nałogowo pisze projekty, realizuje projekty, zamyka projekty, a ponadto potrafi zrobić sernik, otworzyć butelkę wina bez korkociągu – no nie uwierzą państwo jak często ta umiejętność się przydaje, nie umie stać na rękach, chyba że przy ścianie, a w chwilach wolnych od szydełkowania, choć po prawdzie nigdy nie szydełkuje, pielęgnuje życie towarzyskie na różnych frontach, przy czym na froncie płci przeciwnej zwykle obrywa szrapnelem. Oddech. Siwi załączam, listu motywacyjnego nie załączam, albowiem sama zawsze wszystkie kasowałam jeszcze na etapie załącznika do mejla, co i szanowni państwo pewnie czynią, bo w sumie któż by chciał tracić cenny czas, który można poświęcić na wypicie kawki lub rozmowę na tematy odległe o lata świetlne od kwestii zawodowych z kolegą/koleżanką z pokoju albo ołpenspejsa, dłubanie długopisem w uchu albo stawianie pasjansa, co – zapewniam państwa – jest tak bardzo passe, że nawet faux pas, albo tysiąc innych drobnych czynności, które umilają nam poranek w pracy, o których zapewne nie powinnam wspominać na łamach niniejszego bloga, ani na żadnych innych łamach, a już w szczególności w liście motywacyjnym, którego do państwa nie wysyłam, żeby państwa nie zdemotywować do zatrudnienia mej cennej osoby na stanowisku, na którym wynagrodzenie przekroczy kwotę XX, oczywiście netto, choć widzę po nerwowych tikach, że myśleli państwo że brutto, a może nawet w przypływie rozkosznych fantazji, że brutto – brutto. Z wyrazami najgłębszego szacunku, ja.