wtorek, 29 kwietnia 2008

weekend vol. 2

Zostałam napadnięta. Tak po prostu, bez ostrzeżenia, na Wołoskiej - między szpitalem MSWiA a Madalińskiego. Słyszałam jak za mną idzie, ale - ruchliwa ulica, 22.15, pani spacerująca z psem (nagle bardzo zainteresowała się gwiazdami). Szarpnął za moją torebkę i chyba chciał mnie przewrócić, ale... ale to byłam ja. Biernoagresywna Madame Kam, drąca się wniebogłosy i wymyślająca mu od kretynów (nawet przez chwilę go goniłam), co kradną torebki, w których nie ma portfela (jakby o tym mógł wiedzieć...). Madame Kam zaskoczona poziomem własnej agresji (przysięgam, że jakbym go dogoniła, to chyba bym go zamordowała). Madame Kam, wyciągająca wnioski, jak króliki z kapelusza. Przynajmniej dwa: (no 1) Zawsze sobie dam radę i (no 2) Wcale nie mam ochoty zawsze sobie dawać radę. There's no reason to stop being a lady, ale z drugiej strony nie ma też powodu, by nie zachowywać się po dżentelmeńsku (panowie psychologowie, tudzież inni panowie: od dzisiaj żądam odprowadzania pod same drzwi!).
I może jeszcze - skoro jestem taka dzielna, czemu po powrocie do domu tak strasznie trzęsły mi się ręce?

poniedziałek, 28 kwietnia 2008

weekend vol. 1




Nose-party. Puszczałam bańki mydlane, napełniane dymem przez szczypiorek z upraw T., piłam czerwone wino (jak zawsze), promowałam ekologiczne uprawy, łamałam zasady - choć nie paliłam trawy (gdyż jak powszechnie wiadomo odklejają mi się po niej soczewki kontaktowe i nie ma w związku z tym ze mną kontaktu) (przynajmniej wzrokowego), no generalnie bawiłam się jak prawdziwa dama.
Fotki by accident (przypadkowo) tudzież cyberkot (tam też więcej)

piątek, 25 kwietnia 2008

I just sing sing sing

kolejny odcinek z edycji śpiewające fortepiany. Niesamowicie muzykalna się stałam tej wiosny. Może to pierwsze oznaki szaleństwa? Testy wykazują pewien rys paranoidalny (aaaaa!, ktoś czyta tego bloga)... A może to rzeczona wiosna? Kwiecie pachnie, chłopcy i dziewczęta grilują przed akademikiem, pary obściskują się na ulicy, moja kotka robi seks z czarnym kocurem pod tablicą "psów nie wprowadzać", którą moi - zdecydowanie paranoidalni sąsiedzi (i to nie jest obelga, lecz uczciwa psychologiczna diagnoza) wystawili naprzeciw mojego okna. A ja chodzę i śpiewam (do siebie samej śpiewam, to też mogę zdiagnozować) (tylko po co?), urzeczona ultrapomarańczą.

czwartek, 24 kwietnia 2008

la la la...

jejku jej, jaki śliczny dzień, taki nice and quiet, z dobrymi wiadomościami, z nowymi żaluzjami, z sałatką ze szpinaku i rowerem zielonym jak ten szpinak


but soon again
starts another big riot! (well, nie mogę się doczekać)

niedziela, 20 kwietnia 2008

na dobranoc


Dzisiaj będzie moja ulubiona bajka. Bardzo wieloaspektowa. Z wątkiem kryminalnym i wątkiem obyczajowym (z rysem socjalistycznym), romansem i horrorem. Bajka z nurtu gender mainstreamowego, pt. Matka chrzestna. Once upon a time... był sobie pewien człowiek, któremu urodziło się trzynaste dziecko. Człowiek ów był na tyle biedny, że nie liczył zbytnio, by ktoś zgodził się zostać chrzestnym pechowego dziecka. Wyszedł więc na drogę w poszukiwaniu kuma (zaiste, strategia godna polecenia). Najpierw spotkał Boga, ale nie chciał go na chrzestnego (strzelił focha za kondycję finansową). Potem spotkał Diabła (ze skutkiem jw.). W końcu spotkał Śmierć, która jak wiadomo kosi równo biednych i bogatych, co się naszemu bohaterowi spodobało (ciekawe czy czytał Kapitał?). No i śmierć trzymała synka biedaka do chrztu. A że generalnie chłopca polubiła, w prezencie uczyniła go znakomitym lekarzem. Układ był taki, że jak stawała u wezgłowia chorego, lekarz sobie odpuszczał, gdyż dla chorego nie było ratunku. Natomiast gdy Śmierć stawała w nogach łóżka, chory zostawał wyleczony, i tym razem to chrześniak kosił - pieniądz, sławę i chwałę. Traf chciał, że zaniemógł król. No i klops, nagroda obiecana, a Śmierć stoi przy głowie. Lekarz był jednak cwany i odwrócił łóżko króla, który rychło wyzdrowiał. Śmierć pogroziła chrześniakowi kościstym palcem, ale mu wybaczyła (w końcu chrześniak). Niedługo później kolejna awaria – zachorowała królewna, jedyne dziecko, dziewczyna jak złoto. Zrozpaczony rodzic, w ramach nagrody za wyleczenie, obiecał lekarzowi rękę chorej, a tu Śmierć przysiadła na poduszce (to ta złośliwość rzeczy martwych…). Ale lekarz, oszołomiony urodą królewny (należy zakładać, że nie była to ani czarna ospa tudzież cholera) chwycił ją na ręce i obrócił. Na pozór i tym razem Śmierć mu wybaczyła. Kazała sobie tylko obiecać, że już nigdy nie będzie leczył (co w perspektywie ożenku z królewną było raczej proste) oraz że przed ślubem zjawi się w domu Śmierci, żeby się pożegnać. W domu tym lekarz ujrzał tysiące płonących świec. Jedne były duże, świeżo zapalone, inne kapiące woskiem, jeszcze inne cienkie, o drżącym płomieniu. A przy łożu śmierci palił się maleńki, przygasający już ogarek. Czyja to świeca, zapytał lekarz. Twoja, odpowiedziała Śmierć.

Pchły na noc, a karaluchy pod poduchy. I nie zapomnijcie zgasić świeczki.

środa, 16 kwietnia 2008

antracyt?

Me and my head high and my tears dry (zresztą wcale nie płaczę)
Get on without my guy (tylko czy kiedykolwiek mojego?)
We only said good-bye with words
I died a hundred times (wskrzeszana jak jakieś cholerne zombie)
You go back to her, and I go back...
a ja wracam do malowania ust na czerwono, malowania ścian na pomarańczowo, i wiedz, że to niebo w ciemny fiolet popołudnia też pomaluję sobie sama

nie, nie wrócę już do czerni
(ale może antracyt?)

poniedziałek, 14 kwietnia 2008

silly rabbit i demakijaż idealny

Jeśli myślałaś, że w demakijażu wszystko już było, to się myliłaś, powiedziała konsultantka. Była elegancką kobietą, o delikatnej, jakby porcelanowej cerze. W jej twarzy wszystko było idealne. Łuki brwi o kolorze kasztanów. Oczy w kształcie migdałów, doskonale rozstawione, policzki lekko zaróżowione, wykrój ust. Kobieta o takiej twarzy sprzedałaby każdy kosmetyk, za każdą cenę. Demakijaż to podstawa, przekonywała. Przenigdy nie zasypiaj umalowana kosmetykami na dzień. Jeśli planujesz dzielić łóżko z kochankiem, szepnęła porozumiewawczo, powiedz, to zaopatrzę cię w specjalny zestaw kosmetyczny. Do demakijażu natomiast, polecam ci płyn micelarny z ekstraktem z szarotki, serca nietoperza i kiełków mandragory. Aktywną formułę zapewniają zawarte w nim krople krwi embrionalnej oraz małpie mleko. Pod wpływem ciepłej wody płyn zmieni konsystencję, z żelu zmieniając się w olejek, a później w mleczko. Wyjęła szklany flakonik, z etykietą o nazwie, której nie znałam. Wylała odrobinę na palec, substancja przypominała truskawkową galaretkę. Pod wpływem ciepła kolor również się zmieni, uprzedziła moje pytanie. Rzeczywiście, galaretka roztarta palcami, zmieniła się najpierw w płynne złoto, a później przybrała konsystencję zwykłego mleczka do demakijażu. Pamiętaj, żeby traktować demakijaż jak wieczorny rytuał, mówiła. W przypadku produktu, który ci polecam, ważne jest zachowanie dodatkowych zasad. Potraktuj je jak przykazania. Po pierwsze, liczy się jakość, nie ilość. To oczywiście banał, ale polecany przeze mnie produkt, choć dość drogi, będziesz używać przez przynajmniej kwartał. Do demakijażu naprawdę wystarczą trzy kropelki. Nigdy nie bierz więcej, nie ma takiej potrzeby. Nie ma również potrzeby zbyt silnego tarcia skóry twarzy. Niech demakijaż stanie się przyjemnością, odprężeniem po całym dniu, mówiła jak natchniona. Wystarczy lekki masaż dłońmi, aby rozpuścić nagromadzone w ciągu dnia zanieczyszczenia. Zataczając maleńkie kółeczka, usuń z ust szminkę. Policzki zmyj od skrzydełek nosa ku skroniom, brodę i szyję - kolistymi ruchami, czoło - pionowymi, w kierunku do nasady włosów. Łagodnie, bez pośpiechu. Równie powoli zmywaj oczy. Płatek kosmetyczny nasączony płynem przyłóż do oka na kilka sekund, po czym delikatnie zmyj tusz i cienie, przesuwając płatek od zewnętrznego do wewnętrznego kącika oka. Powtórz to kilka razy. I najważniejsze – starannie zmyj kosmetyk. Najlepiej spłucz twarz świeżą wodą oligoceńską. I choć żal mi było nietoperzy i embrionów, czerwony flakonik znalazł się w mojej łazience. Przyznam, że namówiła mnie również na zestaw do nocnego makijażu – kredkę do oczu, konturówkę, tusz, mówiąc że stanowią nieodłączny zestaw z flakonikiem. Wylałam trochę żelu na płatek i przetarłam policzek. Wrażenie było niesamowite. Jakby nagle, jakimś magicznym sposobem zniknęło całe zmęczenie, nie tylko z wczorajszego dnia, ale z całej zimy. Skóra stała się delikatna, w cudowny sposób chłonęła tlen z powietrza, niemalże czułam jak każda komórka mojej twarzy oddycha! Przetarłam powieki i poczułam, jak rozjaśniają mi się myśli i wyostrza wzrok. Musnęłam płatkiem usta, i – to naprawdę niesamowite! – poczułam się jakby ktoś czule mnie pocałował. Nie mogłam się oprzeć, żeby jeszcze raz poczuć tę lekkość. Z zamkniętymi oczami masowałam twarz płynem z czerwonego flakonika, nie wiem jak długo. To było jak sen. Pod moimi przymkniętymi powiekami przesuwały się łagodne obrazy. Szumiały drzewa, po niebie płynęły obłoki, wietrzyk strącał płatki z kwitnących drzew. Po jakimś czasie skóra stała się napięta i trochę nazbyt wrażliwa. Zużyte płatki były niespotykanie brudne. I wtedy spojrzałam w lustro. Moja cera była jakby z porcelany. Piękna. Tylko że gdzieś zniknęły usta. Tylko że starłam brwi, starłam rzęsy, starłam nawet kształt oczu. Zdemakijażowałam moją twarz do cna. Stała się maską, odlaną z gipsu i jeszcze nie ozdobioną. Patrzyły na mnie moje oczy, dziwnie niebieskie, jarzące się w porcelanowych oczodołach. Zestaw do makijażu na noc, tak, rzeczywiście stanowi nieodłączny komplet z flakonikiem. Namalowałam łuki brwi o kolorze kasztanów. Narysowałam owal oczu w kształcie migdałów, doskonale rozstawionych. Policzki lekko zaróżowione. Idealny wykrój ust.

czwartek, 10 kwietnia 2008

Camilla gryzie

W ramach dbania o siebie, przykazanie 1: jeść śniadanie będę.
Za: Książka kucharska mojej prababci, medalami odznaczona na wystawie we Lwowie, w roku 1908.
Śniadanie wykwintne na kwiecień:
- bulion albo barszcz w filiżankach
- pasztet z kwiczołów (omatko!)
- łosoś w majonezie
- comber cielęcy z rusztu ze sosem „à la crême” i sałatą mieszaną
- perliczki z kompotem (nawet nie pytam…)
- krem mozaikowy albo tort Sacher. Przepis na krem mozaikowy podaję: trzy ćwierci litra śmietanki kremowej ubić tak, aby się krajała; osłodzić miałkim, sianym cukrem pomieszanym z tłuczoną i sianą wanilią, który dawać częściami. Zależy zupełnie do gustu, czy ma być słodsza, czy nie (!); na bardzo słodką bierze się 17 deka cukru, na mniej 14 (ile to słodzika po przeliczeniu..?). Dać trzy deka żelatyny najpierw namoczonej, potem dobrze wyciśniętej, do ciepłej śmietanki, której powinno być 3 ćwierci szklanki, wlać je razem do rondelka i tak długo trzymać na ciepłym blacie, mieszając ciągle, aż się rozpuści. Potem zdjąć i mieszając ciągle, gdy ostygnie, dawać do tej żelatyny śmietankę ubitą i mieszać bezustannie, co powinno się robić bardzo prędko (acha, taki fitness!), wreszcie zmieszać wszystko razem i podzielić na 3 części. Pierwszą część zafarbować alkiermesem (wtf?), dać natychmiast do formy wypłukanej zimną wodą i postawić na lodzie. Na to nałożyć drugą część białą, a trzecią czekoladową: utrzeć na tarku 7 deka czekolady, dać do rondelka, wlać pół szklanki wody i gotować na gorącym blacie, rozcierając masę (…) odstawić, aż oziębnie; wtedy dawać po łyżce kremu i mieszać szybko, aby się nie tworzyły gruzły. Naostatek nałożyć czekoladową warstwę, ugładzić krem starannie, przykryć z wierzchu i wstawić do zamrożenia na lód lub do piwnicy. Podając na stół wyrzucić lekko na półmisek i ubrać marengami na przemian, raz różowemi raz białemi. Uff.
A na koniec owoce, sery i czarna kawa.
I krople gorzkie, jak mniemam.

Śniadania skromne:
Opcja 1. Omlet z szampionami. Kotlety wieprzowe z czerwoną kapustą (serio!). Sery, owoce, czarna kawa.
Opcja 2. Paszteciki w ryneczkach z mózgu (już mi niedobrze). Bigos polski. Antrykoty, kartofle frittes (w McDonald’s spotkajmy się?). Torcik biszkoptowy, sery, kawa.
Z innych opcji: tort panieński (wchodzę w to!), kalafiory (ok.), szpinak z jajami (szpinak in, jaja out), ozór cielęcy na słodko z korniszonami (moja wyobraźnia tego nie ogarnia), salsefia z masłem z bułeczką (no proszę!), pieczeń wieprzowa naśladująca pieczeń dzika (czy dzik o tym wie?), zrazy a la Pojarsky (w sensie: po jarsku?), legumina hreczana z bitą śmietaną.
Czy kawa z mlekiem wystarczy…?

środa, 9 kwietnia 2008

silly rabbit i strajk generalny

Nie wiem, co to jest. Mowa ciała? Psychosoma? Bunt na okręcie? Strajk generalny? Przesilenie wiosenne? Alergiczna reakcja na moją szefową? Początek starzenia się?
Boli mnie wszystko. WSZYSTKO. Od środka i na zewnątrz. Czuje najdrobniejsze chrząstki i kosteczki, każde ścięgno, każdy neuron.
Nie byłam dla siebie dobra. Przyznaję, znęcałam się nad sobą fizycznie i psychicznie, byłam jednocześnie Babą Jagą i Małgosią. Obgryzałam własne paluszki. Mea culpa.
Ale teraz basta. Szlus. Finito. Zaczynam o siebie dbać.

niedziela, 6 kwietnia 2008

Вот так...

Jeszsze jedno szardone. Ewentualnie szsziraz.



Где же ты теперь, воля вольная?
С кем же ты сейчас
Ласковый рассвет встречаешь? Ответь.
Хорошо с тобой, да плохо без тебя,
Голову да плечи терпеливые под плеть,
Под плеть.

Солнце мое - взгляни на меня,
Моя ладонь превратилась в кулак,
И если есть порох - дай огня.
Вот так...

piątek, 4 kwietnia 2008

już po Baalu, panno lalu

Wybraliśmy się z A. na tzw. kolację duchową, na przekór tym ,co „wolą żreć niż konsumować sztukę”. Sytuacja od początku była zaiste dramatyczna (btw. czy Dramatyczny czerpie zyski z zysków Kulturalnej? to jest pytanie ekonomiczne, nie metaforyczne), gdyż bardzo stanowcza (z wyrazu twarzy, tembru głosu oraz sztywności garsonki) pani kasjerka zapowiedziała, że miejscówek nie było (akurat!), nie ma i nie będzie (po części też: akurat!). Natenczas zjawiła się Katta z R., kolejka uformowała się (za nami) i pojawiali się kolejni znajomi z psych., łagodnie i bez skrupułów wkręcający się w naszą (strategiczną) lokalizację. Z upływem czasu miejscówek nadal nie było, kasjerka powołała sztab kryzysowy (śledztwo wykazało, że rozrysowywane zostały plany upchnięcia części osób na widowni), a kolejka zawinęła ogonek. Podjęte zostały próby negocjacji z M. Nowakiem, zakończone fiaskiem (choć groziliśmy całowaniem po stopach). Kultura kulturą, ale im bliżej było 20.30 i im bardziej słabł opór pani kasjerki, odnajdywali się kolejni znajomi różnych znajomych. Miejscówki wreszcie rzucili, niestety w liczbie 12; z naszej grupki jedyną upolował A. Stając na tzw. wysokości zadania, tj. wykorzystując potencjał uroku osobistego i znajomość technik manipulacyjnych, przekonał panią kasjerkę do dodrukowania ostatniej miejscówki. Dla mnie (hurrraaaa!). Natomiast na ostatnim niewykorzystanym zaproszeniu pani kasjerka usiadła i gasząc lampkę dała nam do zrozumienia, że zasoby jej empatii zostały wyczerpane.
Przed wejściem na widownię odstaliśmy kolejny kwadrans (osobiście uważam spóźnianie się do teatru za poważny nietakt), po czym wygłodniały tłum rzucił się w poszukiwaniu wolnych miejsc (których oczywiście nie było). Zdesperowani (i przepychani z kąta w kąt) zdecydowaliśmy się na wdrapanie na widownię i stanie za ostatnim rzędem (w tym celu nawet zdjęłam buty) (czy wspominałam, że ZNOWU kupiłam nowe buty?). Koniec końców jednak widzowie z ostatnich rzędów ulitowali się nad nami, ścieśnili i spektakl przesiedziałam wciśnięta między dwa fotele, tuż obok „od kilku sezonów jednego z najciekawszych artystów polskiego teatru” (choć Danuta Wałęsa mówi, że wcale nie nosiła Lechowi rosołu, tylko pomidorową, natomiast A. po obejrzeniu – chyba - Fedry stwierdził, że raczej nie ma ochoty na więcej).
No i w zasadzie oprócz samego spektaklu nic więcej się nie wydarzyło… Na jutro na 18 bilety wyprzedane, miejscówek się nie przewiduje, więc chętni musza udać się do Opola. Generalnie warto - ze względu na grę aktorską w ogóle, a grę światłem w szczególe (co akurat jest elementem, na który zwykle najbardziej zwracam uwagę). Zastrzeżenia mam co do sprowadzenia zwierzęcej kobiecości do drżenia kolan i ich rozchylania – mili panowie, naprawdę stać nas na więcej! Zresztą przecież nie tylko faceci to świnie (sama nie wierzę, że to napisałam).
W każdym razie już po Baalu, panno lalu. Dobranoc.

wtorek, 1 kwietnia 2008

Nośny temat

Chłopiec ze złamanym nosem 1. Złamanym przynajmniej czterokrotnie. Pierwszy raz, jak walczył na ringu. Przeciwnik trafił go w twarz, kompletny nokaut. Drugi raz się z kimś pobił. Trzeci raz przewrócił się na rolkach. Czwartego razu nie pamięta. Jakieś wojny podwórkowe. Całuje go w nos. Wcale nie jest ładny, myśli. Wodzi palcami po jego twarzy. Wcale nie jest ładna.

Chłopiec ze złamanym nosem 2. Pobił się z kimś, wylądował w szpitalu, nos nastawili. Nic nie widać. Ale ma też bliznę na czole, pamiątkę tego samego zdarzenia. Całuje tę bliznę i walczy z nagłą chęcią jej rozdrapania.

Chłopiec ze złamanym nosem 3.Bitwy z bratem. Nos zrósł się sam? Chyba tak było. Ma niedosyt blizn, wyszukuje ich na jego twarzy, na dłoniach, ogląda obojczyki. Sprawdza twardość kości.

Chłopiec ze złamanym nosem 4. Historii zdarzenia nie pamięta, ale nos jest ewidentnie złamany. Dotyka go czubkiem swojego nosa. Całuje po eskimosku, jednocześnie wpijając się paznokciami w jego plecy.

Chłopiec ze złamanym nosem (…) Nie wie sama, czy obroni ją czy zabije? A ona – czy opatrzy jego rany czy zada następne? Słaba kobietka szuka silnego mężczyzny czy fighterka szuka godnego przeciwnika?

Lista blizn. Różne kolory posiniaczeń (…) Talerz, z którym przechodziła przez pokój, którego zawartość zrzuciła na ziemię i który stłukła mu na głowie (…) Kiedy podchodził, żeby ją wziąć w ramiona, rozglądał się najpierw, jakie przedmioty znajdują się w zasięgu jej ręki (…) Został przez nią rozbity na kawałki. Jeśli ona mu to zrobiła, co on zrobił jej?