czwartek, 31 grudnia 2015

będę trzymać się za rękę

w założeniach miał to być post o wierze, nadziei i miłości. rozstajach. decyzjach. postanowieniach.
ułożyłam w myślach jego treść, dobrałam słowa, wrzuciłam trochę ironii trochę nostalgii. tak jak lubię. mniam-mniam

i co? i chuj.

nie siedzę ubrana w suknię wieczorową i szpilki.
(ale umyłam włosy)

może wyjdę.
nie wiem.

prawda jest taka, że jestem tu gdzie jestem.
sama.
po raz pierwszy w życiu jestem sama, w taki sposób, w taką noc (tak, oczywiście, noc jak każda inna, fafarafa, terefere)

odpowiadając na pytania: mam się gdzie podziać. mam dokąd iść,
ale jestem tu.

patrzę na siebie. potrzebuję na siebie patrzeć.
potrzebuję sobie zaufać.
siebie ochronić.
siebie wybrać.
po raz pierwszy w taki sposób.
i prawda jest taka, że bardzo bardzo się boję.
ale to jest ten czas.
to właśnie jest ten czas.

będę trzymać się za rękę.

czwartek, 17 grudnia 2015

ku pamięci

"Nie powinnam zamartwiać się swoją przyszłością, bo to może się źle skończyć, przyszłość bowiem zależy od zupełnie innych rzeczy, o których nie myślało się od początku"
Tove Jansson, "Wiadomość"

niedziela, 29 listopada 2015

na polu ryżowym

Postanowiłam więc spróbować wymknać się raz jeszcze,  bo słowa nisza w czasie  były zaklęciem, które sprawiło, że poczułam delikatne tchnienie życia,  jak pocałunek na czole. Wyobrazilam sobie niszę w czasie jako coś w rodzaju kieszeni kangurzycy, w której można skryc się i znieruchomiec, jednocześnie pędząc przez prerie. Zapragnęłam znaleźć się w niej.
Bylam w drodze, ale zupełnie inna podróż przyszła mi do głowy, pokusa nie do odparcia : wybrać się w podróż bezinteresowna i dziką, w opowieść nieoswojona. Zniknąć z tej całej krzataniny, przestać tkac tekst codzienny, ot tak, jakbym żyła w sposób, który pozwala spakować plecak i ruszyć w świat, nie tłumacząc nic nikomu. Dać się ponieść melancholii, zamiast pozwolić jej się przytłaczac.
Joanna Bator, Wyspa łza

piątek, 13 listopada 2015

starość

w sumie może warto odnotować ten stan: przyszła do mnie starość. życzliwi nie zaprzeczają. kremy nie pomagają (fajki prawdopodobnie neither). czuję ją pod powierzchnią skóry, w rysach twarzy. dostrzegam kątem oka. ona jest a ja nie wiem jak się do niej zwracać: na ty czy na pani?

rozbieżności

bądź sobą, mówią na mieście. kim, pytam ja w domu, moim domu, innym domu, starym domu, każdym domu, w którym jestem i mnie nie ma. szukam ciętej riposty, znajduję banały. gram na czas, na zwłokę- no przepraszam za trywialny żarcik, ale obawiam się, że może chodzić o moją "zwłokę". płaczę na filmach radosnych i na smutnych, koło ust pojawiła się zmarszczka, definiuję wybory, ale obstawiam w ciemno. i nie wiem, czy trafnie.
ale z pewnością jestem tego warta.

poniedziałek, 2 listopada 2015

zorza

kiecka z tęsknoty, pantofle z poczucia winy (albo klapki, co spadają przy byle okazji)
tak się przechadza pani księżniczka po swoich ogrodach
i łąkach
patrząc jak jesień (albo coś innego) zabiera barwę 
wszystkiemu
księżniczka (tytuł może na wyrost) gra ze sobą w kółko i krzyżyk
ciągle
ciągle
do mdłości i snu, gdy wróci do domu (miejsca gdzie śpi)
***
dzisiaj jest zorza. podobno. 

wtorek, 6 października 2015

stare pieśni

and so it is
just like i said it would be
(...)
and so it is the colder water
the blower's daughter
the pupil in denial

no i nie ma się z czego cieszyć, Herbercie. chwały z tego nie będzie.

krótkie myśli

zmiany. okoliczności i mebli. czas na mnie.
emocje. cudze są cudzą własnością. nie płakać nad nimi. nie połykać. nie dławić się.
żyć. uśmiechać się.
mówić. pochować milczącą królewnę. choć szkoda jej.
sprawdzać.
nie zestarzeć się za szybko (tak dodałam na wszelki wypadek)

sobota, 5 września 2015

4

i tak oto durnego królika ogarnął twórczy szał, a myśli zerwały się z postronka i biegają luzem.

3

a kiedy śpi
płyną złote okręty
to, co na górze
jest światłem
które się toczy
to, co na dole
jest nocą
która trwa
i trwa
i nie ma końca
bo jest również
gdy zakłada sukienkę
i wszystko pozostałe
co zakłada się 
gdy się ma tam na dole
noc
***
a kiedy śpi
płyną złote okręty
otwiera oczy
by przepłynęły
z nocy do dnia



2

czyż przeciwstawianie się schematom nie oznacza tworzenia nowych (udanych, lepszych)? kto to mierzy? jaką miarą? w jakim czasie?

1

historia, którą piszę nie ma początku (zawsze jest jakaś sekwencja wydarzeń) i nie ma końca (koniec pisania nie jest przecież końcem historii). jej linearność wydaje się być złudzeniem. emocje, które jak bitewny kurz unoszą się nad ziemią, opadną. znów się wzniosą. opadną.
kontekst jest szeroki.
małe rzeczy przysysają się do dużych. czyszczą zęby wielorybom.
jak ich nie kochać?
jak ich nie nienawidzić?
perspektywa jest wąska. staramy się poszerzać pole walki, ale czym są te udeptane pola, jak nie ułamkowym skrawkiem Ziemi?
***
potrzebna jest misja. potrzebne są sztandary. jeśli ich nieść nie będę, to przynajmniej otulę się w nie do snu.



niedziela, 9 sierpnia 2015

upał

powietrze faluje
ludzie przechodzą przez ulicę w dowolnym miejscu, jak niesione gorącym wiatrem foliowe torebki
w upał nieistotne wydają się zasady, nawet tak drobne i niewiele znaczące
w upał jedyne do czego jesteś zdolny to zabić za szklankę lemoniady
ponieważ nie masz siły okazywać jakichkolwiek emocji, gotują się w twojej głowie (jak wolisz - w sercu) i gdy ktoś sprowokuje cię, wybuchasz 
były tym filmy, notatki policyjne, kroniki zagłady
powietrze faluje
upał
jest
tu
nami

środa, 5 sierpnia 2015

dzisiaj albo kiedy indziej

"In the burned house I am eating breakfats. You understand: there is no house, there is no breakfast, yet her I am."
Margaret Atwood

***
jej ręce, jej nogi, jej włosy, wszystko jest na miejscu, może ich dotknąć. może dotknąć krzesła, stołu. może się śmiać (prawdopodobnie) i płakać. tylko gdzieś w środku (w środku jest ciemno i nic nie widać), mała zapadka zrobiła małe klik! i coś się rozłączyło. coś tak malutkiego, że nie wie co, więc tym bardziej nie może tego znaleźć.
***
możesz ją dotknąć. jak kurczaka w sklepie. albo lepiej: królika. pasztet z. 
***
mechanizmy obronne to mocna rzecz, Herbercie
napijmy się zatem herbaty. herbata jest dobrym remedium na upały. 



sobota, 1 sierpnia 2015

środa, 22 lipca 2015

time of the assassins

we dnie jakbym pływała w morzu martwym
noce są bezsenne i krótkie
lato przepływa mi przez palce, czasu zostało niewiele
nie, to nie smutek, to stan zawieszenia
jak pranie na sznurku, dajmy na to. sobie dyndam .
***
cel. plan. moje mast hew.
tymczasem udało mi się mieć różowe paznokcie i różowe buty do biegania.
przyznasz Laleczko, że to nie to samo.

klip okropny, ale pieśń jakaś taka adekwatna.

niedziela, 12 lipca 2015

tak mogłaby zacząć się ta opowieść

Gdy wrócił do domu, jej już nie było.
Rozmrażając pizzę z pieczarkami, czytał kartkę jaką zostawiła na stole w kuchni, przyciśniętą cukiernicą. Pomyślał, że to dosyć głupie, że spodziewa się czegoś w rodzaju listu od samobójcy. Tłumaczenia się.
Kartka dotyczyła rzeczy oddanych do magla. Pościeli. Nie mógł przypomnieć sobie, o którą pościel chodzi, to nie była jego pościel, on miał tylko jeden komplet i nigdy nie oddawał go do magla.
Zapiszczał timer. Odkrył, że ser z pizzy spłynął na dno kuchenki. Niechętnie przyznał przed samym sobą, że właściwie to spodziewał się innego listu. Listu, że nadal go kocha.
Coś w rodzaju: musimy się rozstać (akceptował to), nie mogę tak dalej (on tez nie mógł), próbowałam (słabo), nie udało się ( fakt), ale zawsze będę Cię kochać. Zawsze będę cię kochać. Zawsze wydawało się niebotycznie ogromne, nawet to kiedykolwiek było jak za duży sweter.
Zadzwonił telefon.
- nadal lubisz robić fotki? – zapytał głos zaciągający się papierosem.
- owszem, tak. A co u ciebie, Patek?
- powoli. Chciałbym żebyś zrobił zdjęcia mojej dziewczynie. Tak, żeby o tym nie wiedziała.
- ok.
- to ok., zdzwonimy się.


Kliknęła odłożona słuchawka. Lubił robić zdjęcia. Lubił dziewczynę Patka. Lubił łączyć przyjemne z przyjemnym. 

dialogi, których nie było

Możesz sobie wybielić zęby, ale charakteru nie wybielisz, Laleczko.
Kiedy myślę o marzeniach, myślę o widoku z okna pociągu. To wszystko.
To jest moja odpowiedź.
Ale to nie jest moje pytanie.
Tak właśnie prezentuje się rzeczywistość.
Stan rozproszenia.



niedziela, 28 czerwca 2015

dzisiaj jestem tu

dzisiaj jestem tu.
trzy lata temu i trzy dni patrzyłam na jaskółki i ludzi wracających Rozbrat z imprezy. a ja siedziałam w oknie na czwartym piętrze, na łóżku spał mój synek, ja spać nie mogłam, czułam ranę w brzuchu, ranę w sercu (która nigdy już się nie zrośnie), czułam noc zmieniającą się w świt i te jaskółki.
czułam jakbym leciała z nimi.
dzisiaj jestem tu.
wszystko, co się wydarza, tworzy ciąg dalszy tej historii.
chciałabym ją pisać. bardziej jednak spisuję. czyjeś myśli, czyjeś plany. oczywiście kaligrafia jest moja. mój podpis, pieczęć, moja odpowiedzialność, moje wybór, mój sukces, moja wina.
czy twoje życie jest książką, którą kupił(a)byś w księgarni?
a moje?

piątek, 26 czerwca 2015

3y

“Why is it he feels some line has been crossed, some boundary transgressed? How much is too much, how far is too far?” 
― Margaret AtwoodOryx and Crake

niedziela, 21 czerwca 2015

new lover

zmieszaj w proporcjach 1/3 (dajmy na to po 30ml) whisky, campari i słodki wermut, dodaj lód i skórkę pomarańczy. et voila!
a historię poczytasz tu: http://thefederalist.com/2013/12/09/weekend-cocktail-boulevardier/

niedziela, 7 czerwca 2015

kompozycje

pewnego dnia odkrywamy, że słuszne decyzje, które podejmowaliśmy były nierozerwalnie związane z czasem, w którym były podejmowane. to, co było prawdziwe na wtedy, staje się sztucznym tworem na dzisiaj. odkrywamy, że kompromisy były tym, czym były: kompromisami. z drugiej jednak strony, nie ma już powrotu do przeszłości, zresztą ten powrót też nie uczyniłby nas szczęśliwszymi. ponieważ nie tylko my budujemy naszą historię, również nasza historia buduje nas (rzeka przepłynęła). nie pozostaje nam nic innego, jak skomponować swoją melodię na nowo. nie mając nut, tylko tę melodyjkę w głowie.
oto, czego potrzebuję: zredefiniować siebie. 


środa, 27 maja 2015

jeszcze po południu

Jeszcze po południu nic, absolutnie żadna cząstka domu nie pozwalała przewidzieć zdarzeń wieczoru. Wszystko było na swoim miejscu: taras obrośnięty zdziczałym winogronem, stojące na tarasie fotele z giętego drewna, stolik ze szklanym, nieco wyszczerbionym na kancie, blatem. Słońce przesuwające się jak po nitce między czubkiem topoli a furtką. Dom i ogród trwały w ciszy popołudnia, przerywanej tylko chrząknięciami Panicza i westchnieniami Panienki. W rytmie: chrząknięcie, chrząknięcie, chrząknięcie, westchnienie, chrząknięcie dłuższe i stanowcze, westchnienie krótkie i znaczące. Cisza. Brzęknięcie filiżanki o spodeczek. Skrzypnięcie fotela. Stuknięcie obcasem. Szelest gazety. Cisza. Ciszaaaa. Cissssszzzza.
Nuda materializowała się w złotym świetle godziny siedemnastej z minutami. Nuda chodziła po ogrodzie, który nie był zbyt imponujący, chyba żeby zapuścić się w chaszcze za sadzawką, pójść dalej w malinisko albo minąć klatki z królikami. Nawet o siedemnastej z minutami było na tyle gorąco, że nikomu nie chciało się ruszyć dalej niż do furtki. Oczywiście ktoś, kto nie znał domu mógłby pomyśleć, że droga, nawet tak sucha i wątła droga, jaka wiła się od furtki w dół wzgórza, jest wyzwaniem, a przynajmniej małym przecinkiem w nudzie popołudnia. Nuda była jednak stałym gościem domu i nie miała złudzeń. Piaszczysta droga, która w deszczowe dni stawała się grzęzawiskiem albo korytem strumyka – w zależności od poziomu opadów rzecz jasna – miała długość około 3 kilometrów, albo półgodziny, jednego, solidnego ziewnięcia, jednej wesołej opowiastki, albo wreszcie długość wielu-małych-szybkich-susów królika. W każdym razie droga prowadziła do wioski.
W wiosce znajdowały się cztery gospodarstwa bardzo małe, trzy większe, dwa jeszcze trochę większe i jedno całkiem spore, stara remiza, nieczynna stacja kolejowa, sklep i mniejszy sklep, kapliczka oraz przystanek PKS. W pierwszym gospodarstwie można było kupić pomidory ze szklarni. W sklepie można było kupić piwo z lokalnego browaru, głównie niepasteryzowane (tylko niepasteryzowane). W drugim sklepie można było kupić takie samo piwo za taką samą cenę. I chleb, ale tylko do 10 rano, przy czym ostatni bochenek w każdy poniedziałek, środę i piątek przeznaczony był dla Panicza i Panienki i przychodził po niego duży biały królik. Królik był prawdopodobnie rasy kalifornijskiej, chociaż nie było to pewne, ponieważ królik miał oczy zielone a nie czerwone, a te dwa kolory różnią się od siebie w sposób dość radykalny. We wsi przez jakiś czas prowadzono zakłady, które niemalże wygrał kierowca PKS-u, okazało się jednak że był daltonistą. Fakt ten odkryto zupełnym przypadkiem, gdy przez dwa dni do wioski nie przyjechał żaden PKS. Kiedy w końcu przyjechał, to zupełnie inny pojazd prowadził zupełnie inny kierowca. Kierowca ów, Roman Wilk, opowiedział mrożącą krew w żyłach historię wypadku, do jakiego doszło w miejscowości X, gdzie jego poprzednik zderzył się z ciężarówką marki kamaz z powodu błędnego rozpoznania koloru świateł (wypadek z winy kierowcy PKS, co w kontekście tego, co pozostało z kierowcy PKS, dla niego samego nie miało już znaczenia). Historia ta nie do końca przekonała mieszkańców wioski, ponieważ wiadomo było, że jak się pali na górze, to należy nie jechać, a jak się pali na dole, to należy jechać, a jak się pali na środku, to należy poczekać, aż się zdecyduje. Jedyną osobą w pełni przekonaną była Helena, pracownica sklepu, w którym kierowca PKS Roman Wilk zaopatrywał się w piwo, które wypijał tylko w połowie, gdyż prowadził i nie chciał nałapać zbędnych promili.

Roman Wilk obstawiał, że królik nie jest kalifornijski, bo kalifornijskie są jedynie gwiazdy holyłódzkie i śliwki. Swą wiedzą i zdecydowaniem tak zaimponował Helenie, pracownicy sklepu, że już po dwóch miesiącach pracy na trasie miejscowość X-wioska- i z powrotem, Helena okazała się być brzemienną, a Roman Wilk, kierowca PKS, skurwysynem, który nie dość, że nie znał się na królikach, to jeszcze na wieść do rychłym ojcostwie pogratulował Helenie, wypił całe piwo, wziął drugie na wynos i nigdy więcej nie powrócił. Butelki również nie oddał, choć była zwrotna.
Helena nie rozważała opcji honorowego samobójstwa, którą podpowiadały gorliwe parafianki. Helena była panną roztropną i rezolutną. Wyciągnęła skądś kodeks pracy i oświadczyła, że teraz nie można jej zwolnić, ani zatrudniać w godzinach nocnych, co w sklepie nie miało miejsca, ale stanowiło dużą stratę dla remizy, gdzie w piątki i soboty Helena robiła striptiz, tańczyła na rurze i ogólnie uczciwie zarabiała na życie.
Remiza na czas jakiś zaczęła funkcjonować w trybie porannym, w sklepie pojawiła się kartka „10.00-12.00, przerwa na drugie śniadanie i striptiz”. Po pół roku takiego stanu rzeczy Helena, która naprawdę była rozsądną dziewczyną, powiedziała „dość”. Jak to często bywa z krótkimi, radykalnymi słowami, helenowe „dość” odmienić miało los nie tylko Heleny, ale również mieszkańców wioski (Los uśmiechnął się znad lektury „Kuriera lokalnego”, którego stylistykę porównywał z pismami Wittgensteina, co sprawiało mu przyjemność nieznaną żadnemu innemu bytowi). „Dość” padło w stronę właściciela sklepu, Jana Haka, będącego jednocześnie właścicielem remizy. W stronę Heleny padł cios, a potem kolejne, Jan Hak nie zwykł bowiem rzucać słów na wiatr, ciosy zaś – i owszem. Po podbiciu oka i złamaniu nosa powiedział Helenie, gdzie dokładnie może sobie wsadzić kodeks pracy kiedy już zamkną się za nią drzwi obu przybytków. Zamknął się w jednym zdaniu.
 Jan Hak okazał się być człowiekiem lekkomyślnym. Wówczas wydawało mu się jednak, że jest człowiekiem czynu, twardym i zdecydowanym biznesmenem (mylił się).
W pewien deszczowy poniedziałek Helena poczekała, aż królik kalifornijski przyjdzie do sklepu po chleb, po czym wzięła płaszcz, pantofle zmieniła na kalosze i poszła za królikiem ścieżką prowadzącą na wzgórze. Mieszkańcy wioski obserwujący to zdarzenie orzekli, że ciąża spowodowała u Heleny utratę wrodzonego rozsądku, ponieważ nikt przy zdrowych zmysłach nie poszedł by do domu na wzgórzu bez wyraźnego zaproszenia Państwa.
Kwadrans po odejściu Heleny deszcz zamienił się w ulewę, a ulewa w burzę. Fioletowe błyskawice przecinały granatowo - sine niebo, tworząc zygzaki w kształcie litery H. Wiatr szalał, zrywał linie wysokiego napięcia (konkretnie jedną linię, ponieważ większej liczby linii wioska nie posiadała), powalił starą topolę i zerwał dach w remizie. Droga zmieniła się w rwący potok, a liście, drobne przedmioty i torebki po czipsach fruwały jak obłąkane ptaki uderzając w okna domów. Burza trwała cały dzień i całą noc. Nad ranem wiatr ustał, a zza chmur – jak gdyby nigdy nic – wyszło słońce.
Helena do wioski nie wróciła.
Minęło sporo czasu (minęły cztery lata). Remiza bez dachu i bez Heleny tańczącej na rurze całkiem podupadła. Właściciel sklepu okazał się mieć raka krtani. Krtań udało się zoperować, stracił jednak głos, możliwość picia piwa oraz zaciągania się papierosami. Trzecią stratę uważał za najdotkliwszą, i nie mogąc się z nią pogodzić swoje ulubione carmeny przykładał do otworu po tracheotomii, co przyprawiało jego żonę o spazmy, ale budziło szacunek w męskim gronie mieszkańców wioski. Utrata głosu nie była problemem, ponieważ jak już wspomniano, Jan Hak nigdy nie był typem gaduły. Względem Jana Haka zdania mieszkańców wioski były podzielone. Mało kto uważał Jana za biznesmena (przynajmniej od czasu, kiedy musiał sprzedać lśniące audi celem przyspieszenia terminu operacji), nie sposób było jednak odmówić mu twardości. Z drugiej strony pojawiły się plotki, że rak był karą od Losu za wygnanie Heleny. Niektórzy ośmielali się mówić takie rzeczy przy Janie. Lekkomyślność okazała się być po raz kolejny złą przewodniczką. Śmiałkowie metodą obserwacji uczestniczącej dowiedzieli się, że dziura w krtani nie koreluje z osłabieniem siły pięści, choć powoduje lekką zadyszkę. Jan się zasapał, a dwóch śmiałków opuściło jego dom niosąc swoje zęby w garści. Plotki skończyły się.
Jana ich uwaga jednak zabolała. Nie spał całą noc, tylko chodził po domu i sapał. Nad ranem ogolił się, po czym postanowił odpokutować swoje nieelegancki zachowanie względem Heleny (swoją drogą, z każdym kolejnym rokiem od czasu odejścia Heleny jej obraz w opowieściach mieszkańców zyskiwał na świetlistych barwach; teraz mówiono o niej „piękna, zagubiona Helena”, a nie jak kiedyś „puszczalska sucz”). Jan podszedł do kwestii pokuty w sposób tradycyjny. Na swoim gruncie obok podupadłej remizy wytyczył spory placyk, a zadziwieni mieszkańcy wioski dowiedzieli się, że Jan Hak zaczął budować kościół.
Budowa zajęła zdecydowanie więcej czasu i cegieł niż Jan przypuszczał. Zmieniały się pory roku (dwanaście razy), zmieniały się ekipy robotnicze (dziesięć razy, nie licząc ekipy która zaginęła jeszcze przed przybyciem do wioski), a kościół nadal bardziej przypominał kurnik niż dom Boga. Wreszcie po trzech latach kościół z grubsza nadawał się do przeprowadzenia nabożeństwa. Niedzielnym popołudniem Jan po powrocie z mszy zjadł dwudaniowy obiad, przygotowany przez jego żonę, Katarzynę, popił go piwem, po czym wyszedł na podwórze kontemplować widok swojego własnego kościoła. Schodki prowadzące do drzwi świątyni usłane były płatkami kwiatów rzuconych przez bielanki, a w powietrz unosił się zapach kadzidła. Obok Jana stanął ksiądz, który przybył z miasta x odprawić sakrament i do odjazdu PKS-u gościł w domu Jana Haka. Stali w milczeniu. Jan milczał, gdyż nie zwykł i nie mógł mówić; ksiądz milczał, ponieważ nie miał nic dopowiedzenia. Poza tym obaj mieli niejasne – ale silne przeczucie, że gdy słowa zniszczą ciszę popołudnia, jakieś postanowienie nie zostanie postanowione, jakaś decyzja się nie zadecyduje, no ogólnie – że wszystkie starania pójdą na marne i znów przyjdzie burza, która wszystko rozpieprzy.
Panicz i Panienka również trwali w ciszy popołudnia, skupieni nad grą planszową z daleka podobną do chińczyka. Helena, która faktycznie wyładniała, przyniosła tacę z herbatnikami. Uśmiechnęła się do Losu i ucałowała Lekkomyślność w policzek. „Dość” powiedziała Helena i cała trójka zajęła się nową grą, która tym razem naprawdę była chińczykiem.
Burzy nie było. Noc minęła bezszelestnie, jeśli nie liczyć kradzieży kury nioski, która opisana została w kolejnym numerze „Kuriera lokalnego” mimo niezatrzymania sprawcy. Liczba podejrzeń i naocznych świadków wystarczyła jednak na zapełnienie trzech kolumn.

W poniedziałek rano do sklepu przykicał biały królik, a za nim kilkuletni chłopczyk. Tym razem oprócz chleba wzięli czekoladowe lody. Chłopiec uśmiechnął się do sprzedawczyni, podziękował skinieniem i razem z królikiem oddalili się drogą na wzgórze. Musieli być już na miejscu, gdy sprzedawczyni puknęła się w czoło (dosłownie). Szukała w chłopcu podobieństwa do Heleny (było, choć niewielkie). Pewnie dlatego w pierwszej chwili nie zauważyła, że chłopiec patrzy na nią oczami Jana Haka. 

poniedziałek, 25 maja 2015

challenge accepted

buty esther red są moje
i wbiegłam na te pieprzone schody pod CSW
(mówiąc szczerze - bycie dorosłą ostatnio mnie zmęczyło)

środa, 20 maja 2015

wprawki

Wcześnie zrozumiał, że nie uda mu się nic osiągnąć. Nie z braku talentu czy inteligencji. Był człowiekiem zaniechań. Tym, który kończy wyścig przed ostatnią prostą, który wychodzi z kina przed finałowym pocałunkiem. Z chwilą, gdy opisał siebie w ten sposób, poczuł spokój. Jakby nagle ktoś napompował wielkie koło ratunkowe wokół jego jestestwa. Mógł trwać.
Programowa rezygnacja z dążeń pozwoliła mu prowadzić życie wygodne i pozbawione wstrząsów. Każdy dzień był jak jednorazowy długopis, wyrzucany po wypisaniu treści. Nie zrozumcie mnie źle. On nie wyrzekł się życia. Wyrzekł się budowania, produkowania, mnożenia. Sytuacja pozwoliła mu nie przejmować się, więc się nie przejmował. Rzeczy działy się, a on w nich uczestniczył na tyle, na ile mógł nie będąc posądzonym (przez siebie samego) o zaangażowanie. Wetował próby zmian. Korzystał, ale mógł się obyć. Płacił, ale nie inwestował.
Poznawał kobiety, które uparcie pragnęły poznawać jego. Prowadziły zakrojone na szeroką skale prace badawcze, próbując dokopać się do fundamentów jego obojętności. Poznać tajemnicę, której istnienia się spodziewały. Pozwalał im grzebać w swoim jestestwie, aż sfrustrowane nie porzucały go. Nie próbował ich zatrzymać, grzebiąc tym samym ich nadzieje na skuteczność ostatniej z prób. Żadna z nich nie pojęła, że porażka nie wynikała z braku staranności, lecz raczej z próby odkopania starożytnej Troi na plaży w Dębkach. Pod bon-motami, anegdotami i atrakcyjnym opakowaniem, był tylko on. Człowiek zaniechań.
(Czasami obawiał się tej pustki.)
Kochał? Jeśli kochał to imiesłowy: będący, komentujący, wyśmiewający. Nie stawiał kropek, żył po przecinku. Ten, który. Mimowolnie stawał się bohaterem anegdot, pożądanym uczestnikiem zabaw. Mimo wszystko nie był pozerem. Chociaż kłamał, gdy proponował życiu odpieprzenie się od niego. Zaniechanie jest skuteczne tylko wówczas, gdy ma się przedmiot zaniechania.
(Czasami obawiał się tej pustki)
Powiedzmy to głośno: czasami obawiał się tej pustki. Wówczas na szybko budował stelaż tego, co inni (miernoty i karierowicze) nazwaliby sukcesem. A gdy już wszyscy się nabrali, porzucał teren budowy i patrzył spokojnie jak zarasta zielskiem.

wtorek, 19 maja 2015

closed

sklep zamknęli. teraz możemy jeść cyrkonie i pić perfumy z dubaju. ewentualnie kupić sobie coś ładnego w kerfurze.

niedziela, 17 maja 2015

kłamczucha

była kobietą niuansów, wyskrobującą dziesiąty osad po dziesiątym kisielu prawdy. docierającą do ogryzka rzeczy, oglądającą z prawej na lewą i w poprzek i na wskroś. wietrzyła podstęp. myślała podle, myślała słusznie. zdejmowała warstwy farby, kleju, akrylu, oleju, kurzu i czasu. zrywała nawierzchnię, oddzierała łupiny. prawda się obroni? prawda nie wytrwała w szrankach! rozłożona na zgłoski zamieniała się w bełkot.
a kiedy patrzysz poprzez zmielone na proch słowa nie ma znaczenia podział na prawdę i fałsz. zmielone wrzucasz do jednego worka. nabierasz w dłoń a pył znaczenia przelatuje ci między palcami.
z chwilą gdy to zrozumiała, odnalazła spokój.

a może to wszystko jest zmyślone?
i to wcale nie o mnie.

piątek, 15 maja 2015

wybory

jeden ktoś powiedział, że sama wybieram. 
marzył mi się refleksyjny post o naturze wyborów. myśli wybiegane dzisiejszego wieczoru. odniesienie do sytuacji, bon mot w sprawach politycznych.
wybieram o tym nie napisać.
pójdę spać,
sny same się wybiorą

***
jednej myśli nie mogę dać odejść: chciałabym być ogrodzie mojej babci, gdzie rósł agrest i kwiaty, które zapamiętałam jako mydlnica. tego ogrodu już nie ma. myślę, że tracimy więcej, niż jesteśmy z stanie zauważyć. 

niedziela, 3 maja 2015

now

i look forward and see myself looking back

piątek, 1 maja 2015

znalezione nie kradzione

znalezione, sprzed 2 lat. 

Oni. Minimaliści. K i P, P i K. Żyją sobie tu. Mały domek. Cztery ściany. Jeden pokój. Jedna kuchnia. Stół dwa krzesła. Okno. Bez firanek, skreśl. Okno. Drzwi. Pusta wanna, ciężka, nie da się pozbyć. Kropla wody. Kran. Szczoteczka do zębów jedna, po co dwie? Biel biel biel.

Najpierw o P.
Dawno, dawno temu, gdy szalała wielość, różnorodność i nadmiar, P. jak Piotr studiował p jak psychologię. Był człowiekiem bardzo myślącym. Nadaktywnym refleksyjnie. P jak perseweratywnym. Oczywiście potrafił POWIEDZIEĆ sobie, że trzeba coś robić bez wahania, a po latach – p jak pięciu latach studiów doszedł nawet do tego, że ROBIŁ TO bez wahania. Cóż z tego, kiedy na koniec dnia i tak zapalała się żaróweczka myśli. Żaróweczka rozpalała się powolutku, ale nieuchronnie. Oczywiście mapa myśli (jakby ją rozrysować, co kiedyś nawet zrobił, ale rysunek przeraził go, jak podpisany własną krwią cyrograf albo deklaracja podatkowa), tworzył pajęczą się powiązań, z których wynikało jasno: człowieku, kłębka tego nie rozwiążesz. Twoje starania są marnością nad marnościami.
To go smuciło.
Dławiło.
Trzymało w bezsenności.
Podpowiadało ostre cięcia.
Rachu-ciachu, związek do piachu.

Teraz o K.
K była taka piękna, taka zdolna, taka dobrze ułożona. Ornamenty zachwytów, pukle włosów, wstążki prezentów. Uplatanie. Uplątanie. To czuła, odkąd umiała nazwać to, co czuje. Owijana w kokon nicią pajęczyny oczekiwań, postanowień, powinności. Pływająca w nadmiarze, pralinka w pudełku belgijskich czekoladek. Anna Karenina bez Wrońskiego.
Podejmowała akcje protestacyjne.
Odmawiała jedzenia. Karmiono ją.
Żyła w skromności. Rozpieszczano ją.
Aż się zagubiła w swoim niechceniu tak bardzo, że zaczęła chcieć. Brać garściami. Rwać kawałami. Nachapać się, nachłeptać się, ile wlezie.
Ale gdzieś na dnie, pod stertami niepotrzebnego badziewia malutka, maluteńka nadzieja kwiliła: Wroński, Wroński, przyjdź. Kochany przyjdź, przyjdź, przyjdź.

Wówczas p jak pojawił się Piotr.
Chmurny, milczący Piotr, ewangelista minimalizmu. Piotr, który odrzucił nic nie warte słowa, nic nie warte myśli, nic nie warte rzeczy. Piotr, którego nic się nie imało, bo i on niczego się nie imał.

Punktów stycznych z postacią hrabiego Wrońskiego Piotr nie posiadał. Przybył jednak na wezwanie umęczonej przesytem duszy K. Przybył, zobaczył, objął we władanie. Odarł z lukru, rozpakował z pozłotki. Nagi efekt zadowolił go. Póki co.

Póki co zamieszkali w małym domku, bogatym jeszcze w pralkę, szczotki do odkurzacza, filtry do kawy, szuflady, taborety, ramki i obrazki, książki i zakładki, widelce i łyżki i urządzenia do otwierania puszek oraz butelek wina. Wyrzucali, oddawali, sprzedawali. W euforii pozbywania się, minimalizowania, robili listy tego, co potrzebne (krótkie) i tego co zbędne. K. czasem płakała, P. ją głaskał po głowie, pozbądź się łez, wyrzuć żal, zminimalizuj te uczucia. Lista pt. niepotrzebne.
Pustka, przestrzeń. Ciągle zbyt wiele.

Pewnego dnia nie było już czego wyrzucić. Pewnego dnia nie było już za co się złapać. Na czym zawiesić. Oprócz nich samych. Efekt zadowolił ją. Póki co.

Tego dnia zgolili włosy. Palce, na których byłyby obrączki, gdyby nie były zbędne, poznawały nową jakość łysych głów. Palce się przyzwyczajały. Radykalizowały. Palce szukały nadmiaru, który można by było zgnieść. Odciąć. Jak grzanie, wodę, prąd.  Rachu-ciachu, rachunki do piachu.

Oni. Minimaliści. K i P, P i K. Żyją sobie tu. Mały domek. Cztery ściany. Biel biel biel.

Poniedziałek. Po co ci oczy, skoro wokół pustka? Po co ci oczy, znasz mnie na pamięć.
Wtorek. Po co ci mały palec? On niczemu nie służy.
Środa. Po co ci serdeczny? Obrączki nie nosisz.
Czwartek. Po co ci wskazujący? Wiem, czego pragniesz.
Ta resztka P. zminimalizowanego, taka śmieszna, taka zbędna.

Nic tu po mnie, pomyślała K. i sobie poszła.

Pustka zarosła ciszą. 


sobota, 28 lutego 2015

w sprawie wolności

“You may be poor, but the one thing nobody can take away from you is the freedom to fuck up your life whatever way you want to.” 
Jonathan Franzen

piątek, 20 lutego 2015

gdybym mogła wyjść teraz na rower

czyli w okolicznościach niemania kataru
w sprzyjającej sytuacji przejęcia Młodego przez osobę trzecią
i przy założeniu, że nie pójdzie to łożysko, co zgrzyta od jakichś trzech m-cy

pojechałabym precz od siebie,
przynajmniej od tego kawałka mnie w mojej głowie, że staję się taką, jaką nigdy nie chciałam być
bo wiesz, to może się pogorszyć
z wiekiem

naprawdę dość łatwo przeszłam do porządku dziennego z myślą, że nie będę już nigdy dwudziestokilkulatką, ale chyba nie miałam w sobie zgody na taki stan,
gdy żyjesz na przestrzeni kilku przecznic, jak jakiś gupik w akwarium i tak sobie pływasz odtąd dotąd, i nawet jest miło
w tym sosie

brakuje mi perspektywy,
wyjścia i pójścia przed siebie
bez kalkulowania

czytam "Wolność" Franzena zamiast tańczyć (oczywiście mogę tańczyć tu i teraz, tylko chyba w tej chwili mnie na to nie stać), a przypominam, że jest piątkowy dość ciepły jak na tę podłą porę roku wieczór

jestem jak przedpaździernikowa Rosja i boję się, że to wszystko się skończy w Jekaterynburgu
myślę, że wyjście na rower mogłoby pomóc




czwartek, 15 stycznia 2015

novinka!

ale - ale, nowy skill jest!
otwieranie szampana korkociągiem
courtesy of eM, Katta, Noe

pitu pitu

święta minęły niepostrzeżenie, choć z pewną refleksją o sprawach ważkich vs ulotnych
na zabawę sylwestrową spuśćmy zasłonę milczenia
nowy rok zrobił akuku,a nim się zorientowałam było już po trzech królach
frank oszalał, górnicy zastrajkowali
nie wpisałam się w trend przewijania młodocianego na stole 
no takie tam to wszystko bez rumieńców jakieś
***
a ja tak bym chciała mróz, zawieja, wyzwania, emocje, szaleństwo zmysłów!
no i zapomniałam kort na babika zarezerwować
ech.