piątek, 20 czerwca 2008

szklanka

Naprawdę nie wiem, kiedy to się zaczęło. Kiedy był ten brzemienny w skutki pierwszy raz, kiedy nie zapanowałam nad sobą i świat na niby przeciął orbitę świata prawdziwego, i wszystko się pomieszało. Może wtedy, gdy siedzieliśmy z A. w kuchni i tak strasznie- strasznie mnie zdenerwował, a niebyło już nic czym mogłabym przegryźć zdenerwowanie. Może wtedy, kiedy siedziałam na zebraniu w pracy i obracałam szklankę z wodą w dłoniach i gryzłam się w język, i pomyślałam że mam dosyć gryzienia się w język, dlaczego mam sama sobie zadawać rany, kiedy mogę zadawać rany innym? I co z tego, że są wyżej w pracowej hierarchii niż ja , no proszę wyjdźmy na ulicę, spotkajmy się na zakupach, albo gdziekolwiek bądź, wszędzie tam będziemy tylko przechodniami, pasażerami, klientami supermarketu, których jednakowo dotyczą promocje, nawet jesteśmy w tej samej grupie docelowej A- i BTLu. A może było to na imprezie, albo w restauracji, albo w kawiarni, gdy sączyłam wodę z cytryną i lodem, albo drinka, może po prostu nie zauważyłam, że lodu już nie ma, że to czyste szkło? W każdym razie, pewnego pięknego dnia (albo brzydkiego, co zresztą nie ma znaczenia dla tej opowieści, w świecie na niby nigdy nie kreuję pogody, ona po prostu jest – indyferentna i nieinwazyjna), zaczęłam jeść szkło. Z początku nie zdawałam sobie sprawy, choć trochę dziwiło mnie wyszczerbienie szklanek, ale pomyślałam, że to fochy zmywarki (bo ja nigdy nie czyściłam filtra, tak powiedział zawezwany pan hydraulik, z wyrzutem to powiedział; ale po co ten wyrzut, powiedziałam ja, przecież gdybym czyściła filtr, czego zresztą jak pan się domyśla, nie planuję robić, to nie zarobił by pan tych 50 pln-ów, czyż nie? I tu musiał mi przyznać rację.). Naprawę zmywarki możemy jednak uznać za pierwsze koszty nałogu. Na drugi rzut poszła nowa zastawa stołowa, ale wtedy zjadałam już porcelanę, która – co do walorów smakowych – dobrze komponowała się z deserami. To było jednak dużo później, kiedy zrobiłam się też wybredna, i kawkę popijałam z filiżaneczki Villeroya i Boch’a a potem zagryzłam tą filiżaneczką, jak ciasteczkiem. Mniam.
Na początku zjadałam szklanki, na przyjęciach dyskretnie chrupałam kieliszki, na konferencjach chyłkiem skubałam brzeżki od zwykłych, fajansowych filiżanek. Starałam się być dyskretna, ale nałóg rósł we mnie jak dziecko w brzuchu, żarłoczne dziecko, płaczące dziecko, dziecko ciągle głodne. Ile razy można kupować w jednym sklepie komplet kieliszków, no sami powiedzcie? Dla mamy, bo się stłukły, na prezent, jeden, drugi… Ma pani wielu znajomych? No mam. Albo miałam, bo wie pani, prawdziwych przyjaciół poznaje się, gdy na ich oczach zje się butelkę po winie.
I co dalej, pytacie? Też zadawałam sobie to pytanie, patrząc łakomym okiem na witryny sklepów, na witraże w kościołach, na ten cudowny budynek Rondo 1 na rondzie ONZ… No cóż, pewnego dnia zatrułam się słoikiem po ogórkach. Rzyganie szkłem nie jest ani przyjemne, ani estetyczne. Krwawa jatka, mówię wam, szpital, kroplówka itp. Wydobrzałam. Nie robią już na mnie wrażenia kryształowe żyrandole, a właściciele akwariów mogą spać spokojnie. I żal mi tylko słodkiego smaku lusterek, och lusterko, lusterko to bym zjadła…

3 komentarze:

Joanna B. pisze...

:D
szklana pułapka. bardzo przyjemne opowiadanie do porannej kawy!

Joanna B. pisze...

kawy pożartej wraz z filiżanką, dodam...

Anonimowy pisze...

ach.
ładne, takie niepokojące.