piątek, 30 maja 2008

pocałunek na do widzenia

Hm. Jutro skończę projekt, który napisałam i który koordynowałam przez ostatnie (ponad) 3 lata. To strasznie dziwne uczucie. Nagle stać się (co prawda tylko w pewnym sensie i kontekście) (ale jednak) nikim. To nawet dziwniejsze, niż uczucie po zerwaniu związku.
Hm. Zawsze to ja odchodziłam (za wyjątkiem jednego razu) (ale chyba wówczas do tego doprowadziłam, tak sobie myślę). Odchodziłam, kierując się umysłem, kiedy wiedziałam (wiedziałam…?), że ten związek nie ma już szans. Mówiłam rzeczy straszne (nie kocham cię), zabawne (ja i ty to taki oksymoron), głupie (nie czuje tego związku), albo po prostu: żegnaj. Nigdy nie odeszłam bez słowa, mam straszna potrzebę domykania figur (tak, tak – gestalt). I jutro figura się domknie, wąż zje ogon, a ja napiszę serię pożegnalnych maili, spakuję resztę rzeczy. I nie wiem, co powiem na do widzenia.
Hm. Pomyślę o tym jutro.

niedziela, 25 maja 2008

pi,pi..

Pachniało olejkami i dymem. Diana, mistrzyni lomi-lomi śpiewała nad moim ciałem, masowała moje plecy, moje ręce, moje stopy i dłonie, wcierała olejek we włosy, wodziła palcami po mojej twarzy. Myśli przepływały przeze mnie, jak rzeka. Wiem, wiem, to banał. I te myśli, ta banalna rzeka, a w niej: moje nogi osobno, mój brzuch osobno, moje ręce osobno, no i głowa, ona najbardziej osobno. Zdezintegrowana. Każda cząstka mnie z nieufnością podchodzi do cząstek pozostałych (elementarnych?). Ja tu, serce tam. Palce tu, dotyk tam. Jak w tych męczących snach, gdy chcesz biec, ale nogi takie ciężkie, gdy chcesz krzyczeć, a tylko popiskujesz. Pi, pi.


It's getting cold on this island...

czwartek, 22 maja 2008

siwitok (CV talk)

Lejdis end dżentelmen, o to ja: łącznie osiemnaście lat edukacji wszelakiej, cztery lata tzw. doświadczenia zawodowego, jeśli mam się określić liczbowo, gdyż jak się zpodziewam lubują się państwo w statystykach i analitycznym opisie rzeczywistości, do czego tak na marginesie kompletnie się nie nadaję, gdyż matka natura, która ukochała różnorodność, obdarzyła mnie hojnie zmysłem syntezy, kobiecą intuicją oraz innymi paroma cechami, przydatnymi niezmiernie wprost na stanowisku, na które aplikuję, ale analitycznymi zdolnościami akurat nie i pewnie dlatego nigdy nie wiem o co chodzi mężczyznom, do czego nawiązawszy nadmienię iż z zamiłowania i zbiegu okoliczności różnych jestem panną, choć zgodnie z zodiakiem i temperamentem lwicą, nie spodziewająca się w najbliższym czasie dziecka, ale o to mnie szanowni państwo nie powinni pytać, kredytów nie spłacająca, długów nie posiadająca, oficjalnie nie paląca, która – powracając do nurtu zawodowego naszej jakże miłej rozmowy, nałogowo pisze projekty, realizuje projekty, zamyka projekty, a ponadto potrafi zrobić sernik, otworzyć butelkę wina bez korkociągu – no nie uwierzą państwo jak często ta umiejętność się przydaje, nie umie stać na rękach, chyba że przy ścianie, a w chwilach wolnych od szydełkowania, choć po prawdzie nigdy nie szydełkuje, pielęgnuje życie towarzyskie na różnych frontach, przy czym na froncie płci przeciwnej zwykle obrywa szrapnelem. Oddech. Siwi załączam, listu motywacyjnego nie załączam, albowiem sama zawsze wszystkie kasowałam jeszcze na etapie załącznika do mejla, co i szanowni państwo pewnie czynią, bo w sumie któż by chciał tracić cenny czas, który można poświęcić na wypicie kawki lub rozmowę na tematy odległe o lata świetlne od kwestii zawodowych z kolegą/koleżanką z pokoju albo ołpenspejsa, dłubanie długopisem w uchu albo stawianie pasjansa, co – zapewniam państwa – jest tak bardzo passe, że nawet faux pas, albo tysiąc innych drobnych czynności, które umilają nam poranek w pracy, o których zapewne nie powinnam wspominać na łamach niniejszego bloga, ani na żadnych innych łamach, a już w szczególności w liście motywacyjnym, którego do państwa nie wysyłam, żeby państwa nie zdemotywować do zatrudnienia mej cennej osoby na stanowisku, na którym wynagrodzenie przekroczy kwotę XX, oczywiście netto, choć widzę po nerwowych tikach, że myśleli państwo że brutto, a może nawet w przypływie rozkosznych fantazji, że brutto – brutto. Z wyrazami najgłębszego szacunku, ja.

sobota, 17 maja 2008

silly rabbit i rzeczy trochę wieczne

wracając z kulturalnej (dość pośpiesznie przemykając przez emilii p., jako że czas naglił) (a ja z okazji diety nie jadam zapiekanek) (no bo cóż robić na naszym cudnym centralnym o północy, jak nie spożywać zapiekanki, ja się pytam?) (to zresztą nie są już te same zapiekanki co kiedyś) (gdy pani z budki stawiała przed alternatywą rodem z greckiej tragedii: niedopieczony ser i zdążasz na autobus, czy gorące i z keczupem, ale pół godzinki czekania?), więc wracając z kuluralnej (gdzie zaległszy na czerwonej kanapie omawiałyśmy z K. wzloty i upadki mijającego tygodnia) (oczywiście nasze wzloty i cudze upadki), więc (pomijając kolejne dygresje, które zbierają się w mojej umiarkowanie trzeźwej główce), bieżąc przez tę ulicę z wdziękiem wskoczyłam w sam środeczek świeżutko wymalownego pasa i ślady moich obsasów możecie podziwiać od chwili obecnej do bliżej nie określonej - acz odleglej - przyszłości. jak już będę sławna, to zagrodzą ten odcinek ulicy i przykryją szklaną szybką, co by ludzkość mogła podziwiać ślady moich stóp (jak yeti...). Ha! jednak mieszkam w pałacu możliwości, i to nie tylko w kontekście zapiekanek.

czwartek, 15 maja 2008

silly rabbit i sprawy przyziemne

Wiedziona chęcią pogłębienia wiedzy w tematyce zarządzania wiekiem i okolic oraz lansowania swojej skromnej osoby, udałam się dziś na konferencję mpips-u, z której wyszłam pełniejsza o koktajl truskawkowy (bdb) i z torebką cięższą o zestaw raportów z badań różnych. O ile koktajl nastroił mnie bardzo pozytywnie, o tyle wysłuchanie i poczytanie o systemie emerytalnym wzbudziły we mnie refleksje nt. mojej (przyszłej i nadal odległej) kariery emerytki. Cóż, moja wiara w filary (ile by ich nie było) oraz efektywną politykę społeczną w tym zakresie jest bardziej niż mała, co nie zmienia faktu, że należałoby zacząć oszczędzać, a przynajmniej spróbować planować wydatki. To wprost niebywałe, że o ile jestem w stanie skutecznie zarządzać finansami na gruncie zawodowym, o tyle na gruncie prywatnym mój cash flow bardziej przypomina Jangcy niż – dajmy na to – Narew. Optymistyczne przekonania o bogatym mężu (niekoniecznie własnym), który zainwestuje w moją skromną osobę w stopniu większym niż zakup tequili sunrise właściwie zweryfikowałam już czas temu jakiś. No i po prawdzie drugą stroną roszczeń są zobowiązania. Co nie oznacza, naturalnie, że majętny obiekt płci przeciwnej nie byłby przyjęty z otwartymi ramionami (o ile majętność szła by w parze z paroma innymi cechami…hmmm…charakteru). Niemniej, czas wdrożyć strategię zarządzania wydatkami (ściśle związaną ze strategią poszukiwania dochodów, od jutra rana począwszy). Żegnajcie kolejne pary butów…! Z akcesoriów tej wiosny stawiam na paski. Oczywiście w kwestii zaciskania.

niedziela, 11 maja 2008

Weekendowy dzienniczek kurki domówki

Na dobry początek weekendu lekko wstawiłam się w drinkbarze, gdzie poddałyśmy się z Kattą babskiej terapii przy paru kieliszkach czerwonego mołdawskiego wina, dochodząc do spójnych i logicznych wniosków w temacie trudnych relacji damsko – męskich. Wniosków owych nie przytoczę, gdyż miały charakter nazbyt osobisty oraz zawierały spory pakiet słów powszechnie uważanych za niecenzuralne, choć celnie oddających istotę rzeczy. Sobotę rozpoczęłam rytualnym piciem kawki przy lekturze GW, z której polecam fragment nowej książki Doris Lessing, jak ulał pasującej do spraw poruszonych wieczoru poprzedniego. Następnie zjawił się mój tatko, który - zaniepokojony moim ostatnim milczeniem – doszedł do mylnych wniosków, że zmarłam z głodu i zaopatrzył mnie w rzodkiewki, pomidory oraz pięć rodzajów chleba (ze słonecznikiem, orkiszowy, z sezamem, z oliwkami oraz ciemny z bakaliami). Następnie zaudałam się na moim zielonym rowerze do planu b na święto dekonsumpcji , gdzie spotkałam się z silną reprezentacją G10 (zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa…) . Napiłyśmy się fairtradeowej kawki (bdb), wypaliłyśmy niefairtradeowe ziele szatana (Vougi, znaczy się) i podzieliłyśmy najświeższymi plotkami z dziedzin różnych. Wracając do domu nabyłam dwa kilo pomidorów (na Zielone Świątki) oraz lody bakaliowe. Przez resztę soboty zajmowałam się szeroko pojętym nicnieróbstwem (jeśli nie liczyć ogarnięcia domu i obejrzenia ostatnich odcinków rodziny Soprano). Miałam w planach wyjście na tańce, jednakowoż moje stopy zmasakrowane nowymi butami z Zary (ups, I did it again…), odmówiły współpracy.
Dzisiaj z okazji leniwej zielonoświątkowej niedzieli trochę popracowałam (żeby nie wyjść z wprawy), trochę pospałam, zjadłam pomidory, pokręciłam hula-hop (mój nowy nałóg) i przeczytałam Piąte dziecko, którą to książeczkę polecam wszystkim singielkom mającym co czas jakiś napady instynktu macierzyńskiego, objawiające się dziką chęcią posiadania niemowlęcia NOW. Well, powinnam teraz zapewne podsumować te trzy dni egzystencjalnym pytaniem o sens mojego singlowatego życia, ale szczerze wyznam, że zupełnie mi sie nie chce. Zresztą to był całkiem niezły weekend. Nie zawsze ma się wszak siły na szalone imprezy po tamtej stronie Wisły tudzież dzikie orgie w oparach wysokokalorycznych drinków na bazie tequili. Zdekonsumpcjonowana i zrównoważona wewnętrznie udaję się na spoczynek. Dobranoc państwu.

środa, 7 maja 2008

Camilla (nie) gryzie...

Po szaleństwach majówki czas spojrzeć prawdzie w oczy: przytyłam. Ma to zapewne pewien związek z nadmiernym spożyciem lodów (bakaliowych, mniam), lentilków (wycieczka na Słowację), piwa z sokiem (wycieczka na Słowację…), proziaczków (bieszczadzkie spécialité de la maison; nie mylić z prosiaczkami, których nie jadam) tudzież innymi rozkoszami podniebienia (głównie w postaci sernika, który zdecydowanie jadam). Ergo: czas na dietę. Żeby jednak nie popaść w banał (dieta 1000kcal), nie zemrzeć z głodu (dieta Kopenhaska) ani nie improwizować (słynna dieta silk-cutowo – budyniowa), sięgnęłam po książkę kucharską mej prababci (Lwów, 1908). Obok dyety przy cierpieniach przewlekłych (już tytuł wzbudził we mnie niepokój), dyety przy otyłości (tak źle to nie jest) – znalazłam istne cudeńko: dyetę Schrotha, kolonisty szląskiego z Lindewiese. W ogólnych zarysach dyeta polega na możliwem ograniczeniu dowozu płynów do organizmu i na odwodnieniu ciała przez odpowiednie procedury wodne, co sprzyjać ma poprawie przemiany materii. Na początku leczenia zjawia się gorączka, dochodząca niekiedy do 40˚; gdy organizm jest silny, nie szkodzi to wcale. Po tym zachęcającym wstępie następuje opis diety:
1/ na początku należy odżywiać się głównie suchymi bułkami (bliski zastępnik: Wasa) (albo tektura…). Przez pierwsze 2-3 tygodnie na obiad spożywa się zupy z ryżu, grysiku itp. oraz wypija się dziennie 1-2 szklanki wina. To faza przedwstępna.
2/ W fazie diety właściwej pierwszego dnia nic się nie pije, a drugiego dnia tylko przy obiedzie 1-1,5 szklanki ciepłego wina. Co trzeci dzień następuje dzień picia (tzn. można po obiedzie wypić kilka szklanek wina). Podobno pragnienie powoli ustępuje, a stan podmiotowy poprawia się (podkreślam: podobno). Jedynym pożywieniem w ciągu dnia są suche bułki.
3/ Inne przyjemności: na noc delikwent zawijany jest w wilgotne koce, a rano następuje suche natarcie. Picie wody, kąpiele i obmywania się są w każdym razie wzbronione (krewni i znajomi będą zachwyceni!). Można tylko płukać usta i zmywać twarz i ręce letnią wodą. A w czasie kuracji należy unikać wysiłków umysłowych i fizycznych i dużo przebywać na świeżem powietrzu. Podsumowując: jeśli się to przeżyje (i nie zostanie alkoholikiem), to z pewnością dwa razy się pomyśli przed zjedzeniem lentilka… Well, any volunteers?

poniedziałek, 5 maja 2008

pierwsza majowa

Podczas krótkiej gwałtownej burzy Mimbla cała się naelektryzowała. Iskry sypały się z jej włosów, każda najmniejsza odrobina puszku na rękach i nogach nastroszyła się i drżała. Jestem teraz naładowana drapieżnością - myślała. Mogłabym robić nie wiadomo co, ale nic nie robię. Jak to przyjemnie robić to, na co ma się ochotę.

camilla gryzie (cz. 2)

Wiedźmy z Balnicy przepis na złamane serce
Weź szczyptę zniechęcenia, uncję pogardy, dodaj parę kropel ironii. W moździerzu utłucz smutek i żal, na miazgę. Utrzyj garść zazdrosnych myśli, odmierz porcję czułości i uwarz ją we wrzącej niechęci. Wszystkie składniki ostudź, a wyziębione utrzyj w makutrze. Na koniec weź muchomora sromotnikowego (Amanita phalloides), poszatkuj i dodaj do reszty mikstury. Całość wymieszaj, napluj dla lepszego efektu, zalej spirytusem. Odstaw, żeby się dobrze przegryzło. Jedna łyżeczka mikstury wystarczy by odkochać się na zabój.