niedziela, 20 kwietnia 2008

na dobranoc


Dzisiaj będzie moja ulubiona bajka. Bardzo wieloaspektowa. Z wątkiem kryminalnym i wątkiem obyczajowym (z rysem socjalistycznym), romansem i horrorem. Bajka z nurtu gender mainstreamowego, pt. Matka chrzestna. Once upon a time... był sobie pewien człowiek, któremu urodziło się trzynaste dziecko. Człowiek ów był na tyle biedny, że nie liczył zbytnio, by ktoś zgodził się zostać chrzestnym pechowego dziecka. Wyszedł więc na drogę w poszukiwaniu kuma (zaiste, strategia godna polecenia). Najpierw spotkał Boga, ale nie chciał go na chrzestnego (strzelił focha za kondycję finansową). Potem spotkał Diabła (ze skutkiem jw.). W końcu spotkał Śmierć, która jak wiadomo kosi równo biednych i bogatych, co się naszemu bohaterowi spodobało (ciekawe czy czytał Kapitał?). No i śmierć trzymała synka biedaka do chrztu. A że generalnie chłopca polubiła, w prezencie uczyniła go znakomitym lekarzem. Układ był taki, że jak stawała u wezgłowia chorego, lekarz sobie odpuszczał, gdyż dla chorego nie było ratunku. Natomiast gdy Śmierć stawała w nogach łóżka, chory zostawał wyleczony, i tym razem to chrześniak kosił - pieniądz, sławę i chwałę. Traf chciał, że zaniemógł król. No i klops, nagroda obiecana, a Śmierć stoi przy głowie. Lekarz był jednak cwany i odwrócił łóżko króla, który rychło wyzdrowiał. Śmierć pogroziła chrześniakowi kościstym palcem, ale mu wybaczyła (w końcu chrześniak). Niedługo później kolejna awaria – zachorowała królewna, jedyne dziecko, dziewczyna jak złoto. Zrozpaczony rodzic, w ramach nagrody za wyleczenie, obiecał lekarzowi rękę chorej, a tu Śmierć przysiadła na poduszce (to ta złośliwość rzeczy martwych…). Ale lekarz, oszołomiony urodą królewny (należy zakładać, że nie była to ani czarna ospa tudzież cholera) chwycił ją na ręce i obrócił. Na pozór i tym razem Śmierć mu wybaczyła. Kazała sobie tylko obiecać, że już nigdy nie będzie leczył (co w perspektywie ożenku z królewną było raczej proste) oraz że przed ślubem zjawi się w domu Śmierci, żeby się pożegnać. W domu tym lekarz ujrzał tysiące płonących świec. Jedne były duże, świeżo zapalone, inne kapiące woskiem, jeszcze inne cienkie, o drżącym płomieniu. A przy łożu śmierci palił się maleńki, przygasający już ogarek. Czyja to świeca, zapytał lekarz. Twoja, odpowiedziała Śmierć.

Pchły na noc, a karaluchy pod poduchy. I nie zapomnijcie zgasić świeczki.

Brak komentarzy: