piątek, 4 kwietnia 2008

już po Baalu, panno lalu

Wybraliśmy się z A. na tzw. kolację duchową, na przekór tym ,co „wolą żreć niż konsumować sztukę”. Sytuacja od początku była zaiste dramatyczna (btw. czy Dramatyczny czerpie zyski z zysków Kulturalnej? to jest pytanie ekonomiczne, nie metaforyczne), gdyż bardzo stanowcza (z wyrazu twarzy, tembru głosu oraz sztywności garsonki) pani kasjerka zapowiedziała, że miejscówek nie było (akurat!), nie ma i nie będzie (po części też: akurat!). Natenczas zjawiła się Katta z R., kolejka uformowała się (za nami) i pojawiali się kolejni znajomi z psych., łagodnie i bez skrupułów wkręcający się w naszą (strategiczną) lokalizację. Z upływem czasu miejscówek nadal nie było, kasjerka powołała sztab kryzysowy (śledztwo wykazało, że rozrysowywane zostały plany upchnięcia części osób na widowni), a kolejka zawinęła ogonek. Podjęte zostały próby negocjacji z M. Nowakiem, zakończone fiaskiem (choć groziliśmy całowaniem po stopach). Kultura kulturą, ale im bliżej było 20.30 i im bardziej słabł opór pani kasjerki, odnajdywali się kolejni znajomi różnych znajomych. Miejscówki wreszcie rzucili, niestety w liczbie 12; z naszej grupki jedyną upolował A. Stając na tzw. wysokości zadania, tj. wykorzystując potencjał uroku osobistego i znajomość technik manipulacyjnych, przekonał panią kasjerkę do dodrukowania ostatniej miejscówki. Dla mnie (hurrraaaa!). Natomiast na ostatnim niewykorzystanym zaproszeniu pani kasjerka usiadła i gasząc lampkę dała nam do zrozumienia, że zasoby jej empatii zostały wyczerpane.
Przed wejściem na widownię odstaliśmy kolejny kwadrans (osobiście uważam spóźnianie się do teatru za poważny nietakt), po czym wygłodniały tłum rzucił się w poszukiwaniu wolnych miejsc (których oczywiście nie było). Zdesperowani (i przepychani z kąta w kąt) zdecydowaliśmy się na wdrapanie na widownię i stanie za ostatnim rzędem (w tym celu nawet zdjęłam buty) (czy wspominałam, że ZNOWU kupiłam nowe buty?). Koniec końców jednak widzowie z ostatnich rzędów ulitowali się nad nami, ścieśnili i spektakl przesiedziałam wciśnięta między dwa fotele, tuż obok „od kilku sezonów jednego z najciekawszych artystów polskiego teatru” (choć Danuta Wałęsa mówi, że wcale nie nosiła Lechowi rosołu, tylko pomidorową, natomiast A. po obejrzeniu – chyba - Fedry stwierdził, że raczej nie ma ochoty na więcej).
No i w zasadzie oprócz samego spektaklu nic więcej się nie wydarzyło… Na jutro na 18 bilety wyprzedane, miejscówek się nie przewiduje, więc chętni musza udać się do Opola. Generalnie warto - ze względu na grę aktorską w ogóle, a grę światłem w szczególe (co akurat jest elementem, na który zwykle najbardziej zwracam uwagę). Zastrzeżenia mam co do sprowadzenia zwierzęcej kobiecości do drżenia kolan i ich rozchylania – mili panowie, naprawdę stać nas na więcej! Zresztą przecież nie tylko faceci to świnie (sama nie wierzę, że to napisałam).
W każdym razie już po Baalu, panno lalu. Dobranoc.

1 komentarz:

Joanna B. pisze...

aha, spotkania teatralne?
ja idę we wtorek, wygrałam bilety, to sobie użyję ;-)