niedziela, 3 stycznia 2010

trzy

w 80 minut dookoła lodowiska (courtesy of eM i K., ze szczególnym uwzględnieniem zmasakrowanego paluszka drugiej damy), w 80 albumów dookoła świata (courtesy of eM), czyli jak nie zostałam Katariną Witt, ale rozpoczęłam piękny romans z zespołem Beirut. ponadto w weekend było zimno (ale było też i gorąco; lubimy takie wyjątki potwierdzające regułę), domknęłam gestaltową figurę, nierozważnie odemkniętą 7 lat temu, i teraz przede mną na pewno 7 lat tłustych (tłustych metaforycznie, of course), kupiłam buty (oj, przecena była) i szukałam człowieka gumy (nie znalazłam, ale już wiem że należało szukać na rogu Czynszowej), ślizgając się niemiłosiernie i wysłuchując monologów F. w bliżej nie znanym języku. jeśli nowy rok będzie taki jak jego pierwsze trzy dni, to strach się bać.


rzeczony Beirut.

4 komentarze:

przypadkowo pisze...

Kocham Beirut!

Anonimowy pisze...

Beirut jest czarodziejski. wydobywają dźwięki ze wszystkiego, a muzyka staje się spoidłem dla wszystkich co ja chcą współtworzyć:

http://www.youtube.com/watch?v=SXIaDBad5Vg

kiedyś widziałem jak grali na śmietnikach:)

silly rabbit... pisze...

czarodziejski to bardzo dobre określenie. cudne.

Anonimowy pisze...

uwielbiam Beirut i serdecznie polecam wszystkim ta muzyke ;-)