wtorek, 6 kwietnia 2010

po świętach. i fru.

spotkania okolicznościowe sprzyjają uświadamianiu obowiązków i powinności, nie tylko w zakresie mycia okien i kupowania masła dla gości. poruszane są kwestie imponderabiliczne (blogspot podpowiada, że nie ma takiego słowa. hehe - słowa blogspot też nie ma) ułożone w piramidkę Maslowa, jak i ponderabiliczne (mieszkanie, doktorat, dziecko, przyprawa do ryby etc) zlepione w wielką, do wyrzygania słodką bajaderę. zasadniczo, będąc obrzędowa z natury, lubię święta, ale te wszystkie skumulowane nad stołem musisz i powinnaś sprawiają, że mam ochotę emigrować.
***
emigruję wewnętrznie. co w sumie wkurwia mnie jeszcze bardziej, bo jest klasyczną strategią unikową. i nie ma prawa się udać. i wkurwia mnie też, ta cholerna życzliwość, tak jakbym była zewnątrzsterownym (tego słowa też nie ma) obiektem pływającym, co to go trzeba popchnąć falą w jedynie słusznym kierunku portu (mieszkanie, doktorat, dziecko, przyprawa do ryby etc). to nic, że jakoś sama ta łajbę zbudowałam. rozum mi odebrało i zapomniałam o sterach (i maszcie i co tam jeszcze jest na statku)
***
ale wiem, z czego to wynika. to moje wahanie (no metafora choroby morskiej, którą nieszczęśliwie posiadam, po prostu jest nieunikniona), brak jednoznacznego "chcę". co szczególnie uwydatniło się w te święta właśnie, gdy okoliczności zewnętrzne uaktywniły mój uśpiony instynkt macierzyński i teraz muszę sobie powtarzać, że - nie, nie - NIE CHCĘ (ulubione słówko - JESZCZE) rodzić dzieci, bo koniec z butami, imprezami... mieszkaniem, doktoratem...? auć.
***
wnioski? lepiej mi idzie działanie niż myślenie. jak mawia Carrie Bradshaw “As we drive along this road called life, occasionally a gal will find herself a little lost. And when that happens, I guess she has to let go of the coulda, shoulda, woulda, buckle up and just keep going.” więc zapinam pasy i fru. nie widzę tego inaczej.

pees. proszę nie wyciągać pochopnych wniosków. fru dotyczy całokształtu, a nie nagłego pragnienia zostania mamą. to jednakowoż odkładam na nieco później.

pees 2. w nawiązaniu do mojego ulubionego serialu, to jednak zawsze bardziej identyfikowałam się z Mirandą. zajście w ciążę z byłym facetem, pracującym za barem i posiadającym jedno jądro w ramach jednorazowego mercy-fuck jest jakimś rozwiązaniem na adecyzyjność, nie?

Brak komentarzy: