niedziela, 1 marca 2009

silly rabbit i okruchy dnia

Niedziela rano, budzę się, mówię sama do siebie hello beauty, bo trzeba ten dzień przyjemnie zacząć, no a poza tym na leżąco nie docierają do mnie jeszcze okruchy dnia poprzedniego (chociaż po prawdzie bardziej chodzi mi o noc), i nie widziałam jeszcze swojego lica w lustrze, i inne takie (słońce świeci, ptaki ćwierkają) (poprawka: słońce oślepiająco świeci, a ptaki drą dzioby). w niedziele rano nie powinno się do mnie dzwonić, o czym zresztą informuje napis na mojej lodówce (moja bratanica, lat 12, go przeczytała i żądała wytłumaczenia, to wytłumaczyłam, niech się dziewczyna uczy), ale moi rodzice, zupełnie niezależnie od siebie (a jednak coś ich łączy!), koniecznie muszą podtrzymywać rodzicielskie kontakty właśnie o 9.30 w niedzielę, i dzisiaj też tak było. Hello beauty, tel tata, hello beauty, tel mama, beauty zwleka się z łóżka, tanecznym krokiem dwudziestoośmiolatki (wyczuwacie sarkazm?) zmierza do łazienki zahaczając o szafkę z apteczką, odkrywa, że ibuprom się skończył, nie jest dobrze. dociera do łazienki (przestrzeń dzieląca te dwa pomieszczenia teoretycznie nie jest duża, ale ja w niedziele nie syntezuję teorii z praktyką, jestem...eee.. bardziej analityczna!), lustro, oj nie tylko nie jest dobrze, jest wręcz całkiem źle, beauty potyka się o porozrzucane części garderoby, ale: 1/ szkła leżą w pojemniczku jak bozia przykazała (punkt dla mnie) 2/ w umywalce walają się waciki po demakijażu (2:0 dla mnie). beauty staje na wadze, hmmmm... wracamy do stanu 0:0 (dieta: jedyna zabawa, gdzie wygrywają ci, co tracą, przecztałam swego czasu i trudno się nie zgodzić). zweryfikowana beauty (lustro & waga) wraca do kuchni i odkrywa dwie butelki wina (z optymistycznego punktu widzeniea: dwie w 1/3 pełne pełne butelki), (ale dlaczego dwie?), bawiąc się dalej w odkrywcę znajduje komórkę (uff), w torebce (a to jak wiece nie jest ani proste, ani oczywiste), z przyklejonym doń zwiędniętym goździkiem (?), pozostałe goździki stoją w szklance z wodą (jestem pod własnym wrażeniem, zadbałam o kwiatki, tworzę jedność z przyrodą, omm…), ale te goździki nasuwają na myśl dziwne wspomnienie, że poprzedniej nocy śpiewałam sto lat w kulturalnej (nie wiem komu, ale who cares) i musi co buchnęłam te goździki z jakiegoś urodzinowego party. i tu następuje najgorsze: w komórce odkrywam zwrotny esemes, którego wcale nie powinno tam być, co oznacza, że musiał być esemes, który w ciągu chronologicznym (i w każdym innym ciągu) wywołał tego zwrotnego, ale nie mam go w pamięci, w sensie: w komórkowej pamięci, i tu jestem pod wrażeniem mojej podświadomości i stworzonej przez nią kombinacji alpejskiej mechanizmów obronnych ego, bo jakbyście nie wiedzieli: skasowany esemes to nie wysłany esemes… hello freaky… Po tych niewesołych konkluzjach, osłabiona kładę się z powrotem.

I myślę sobie. Jest tak: piję za dużo (no ale 1/3 tego wina została). Albo jest tak: piję za mało (i te cholerne okruchy dnia pozostają w mojej pamięci, jak okruchy grzanek zjedzonych późną nocą w pościeli) (to uwiera, w sensie metaforycznym i dosłownym).

A potem poszłam do kina na „Oszukaną” Eastwooda. Przygotowana byłam na najgorsze, popłakałam się, ale w gruncie rzeczy przywróciłam się do pionu. To pewnie też jakiś mechanizm obronny, ale czy jest sens to analizować? Good night, beauty. pomyślisz o tym jutro.

Brak komentarzy: