środa, 27 maja 2015

jeszcze po południu

Jeszcze po południu nic, absolutnie żadna cząstka domu nie pozwalała przewidzieć zdarzeń wieczoru. Wszystko było na swoim miejscu: taras obrośnięty zdziczałym winogronem, stojące na tarasie fotele z giętego drewna, stolik ze szklanym, nieco wyszczerbionym na kancie, blatem. Słońce przesuwające się jak po nitce między czubkiem topoli a furtką. Dom i ogród trwały w ciszy popołudnia, przerywanej tylko chrząknięciami Panicza i westchnieniami Panienki. W rytmie: chrząknięcie, chrząknięcie, chrząknięcie, westchnienie, chrząknięcie dłuższe i stanowcze, westchnienie krótkie i znaczące. Cisza. Brzęknięcie filiżanki o spodeczek. Skrzypnięcie fotela. Stuknięcie obcasem. Szelest gazety. Cisza. Ciszaaaa. Cissssszzzza.
Nuda materializowała się w złotym świetle godziny siedemnastej z minutami. Nuda chodziła po ogrodzie, który nie był zbyt imponujący, chyba żeby zapuścić się w chaszcze za sadzawką, pójść dalej w malinisko albo minąć klatki z królikami. Nawet o siedemnastej z minutami było na tyle gorąco, że nikomu nie chciało się ruszyć dalej niż do furtki. Oczywiście ktoś, kto nie znał domu mógłby pomyśleć, że droga, nawet tak sucha i wątła droga, jaka wiła się od furtki w dół wzgórza, jest wyzwaniem, a przynajmniej małym przecinkiem w nudzie popołudnia. Nuda była jednak stałym gościem domu i nie miała złudzeń. Piaszczysta droga, która w deszczowe dni stawała się grzęzawiskiem albo korytem strumyka – w zależności od poziomu opadów rzecz jasna – miała długość około 3 kilometrów, albo półgodziny, jednego, solidnego ziewnięcia, jednej wesołej opowiastki, albo wreszcie długość wielu-małych-szybkich-susów królika. W każdym razie droga prowadziła do wioski.
W wiosce znajdowały się cztery gospodarstwa bardzo małe, trzy większe, dwa jeszcze trochę większe i jedno całkiem spore, stara remiza, nieczynna stacja kolejowa, sklep i mniejszy sklep, kapliczka oraz przystanek PKS. W pierwszym gospodarstwie można było kupić pomidory ze szklarni. W sklepie można było kupić piwo z lokalnego browaru, głównie niepasteryzowane (tylko niepasteryzowane). W drugim sklepie można było kupić takie samo piwo za taką samą cenę. I chleb, ale tylko do 10 rano, przy czym ostatni bochenek w każdy poniedziałek, środę i piątek przeznaczony był dla Panicza i Panienki i przychodził po niego duży biały królik. Królik był prawdopodobnie rasy kalifornijskiej, chociaż nie było to pewne, ponieważ królik miał oczy zielone a nie czerwone, a te dwa kolory różnią się od siebie w sposób dość radykalny. We wsi przez jakiś czas prowadzono zakłady, które niemalże wygrał kierowca PKS-u, okazało się jednak że był daltonistą. Fakt ten odkryto zupełnym przypadkiem, gdy przez dwa dni do wioski nie przyjechał żaden PKS. Kiedy w końcu przyjechał, to zupełnie inny pojazd prowadził zupełnie inny kierowca. Kierowca ów, Roman Wilk, opowiedział mrożącą krew w żyłach historię wypadku, do jakiego doszło w miejscowości X, gdzie jego poprzednik zderzył się z ciężarówką marki kamaz z powodu błędnego rozpoznania koloru świateł (wypadek z winy kierowcy PKS, co w kontekście tego, co pozostało z kierowcy PKS, dla niego samego nie miało już znaczenia). Historia ta nie do końca przekonała mieszkańców wioski, ponieważ wiadomo było, że jak się pali na górze, to należy nie jechać, a jak się pali na dole, to należy jechać, a jak się pali na środku, to należy poczekać, aż się zdecyduje. Jedyną osobą w pełni przekonaną była Helena, pracownica sklepu, w którym kierowca PKS Roman Wilk zaopatrywał się w piwo, które wypijał tylko w połowie, gdyż prowadził i nie chciał nałapać zbędnych promili.

Roman Wilk obstawiał, że królik nie jest kalifornijski, bo kalifornijskie są jedynie gwiazdy holyłódzkie i śliwki. Swą wiedzą i zdecydowaniem tak zaimponował Helenie, pracownicy sklepu, że już po dwóch miesiącach pracy na trasie miejscowość X-wioska- i z powrotem, Helena okazała się być brzemienną, a Roman Wilk, kierowca PKS, skurwysynem, który nie dość, że nie znał się na królikach, to jeszcze na wieść do rychłym ojcostwie pogratulował Helenie, wypił całe piwo, wziął drugie na wynos i nigdy więcej nie powrócił. Butelki również nie oddał, choć była zwrotna.
Helena nie rozważała opcji honorowego samobójstwa, którą podpowiadały gorliwe parafianki. Helena była panną roztropną i rezolutną. Wyciągnęła skądś kodeks pracy i oświadczyła, że teraz nie można jej zwolnić, ani zatrudniać w godzinach nocnych, co w sklepie nie miało miejsca, ale stanowiło dużą stratę dla remizy, gdzie w piątki i soboty Helena robiła striptiz, tańczyła na rurze i ogólnie uczciwie zarabiała na życie.
Remiza na czas jakiś zaczęła funkcjonować w trybie porannym, w sklepie pojawiła się kartka „10.00-12.00, przerwa na drugie śniadanie i striptiz”. Po pół roku takiego stanu rzeczy Helena, która naprawdę była rozsądną dziewczyną, powiedziała „dość”. Jak to często bywa z krótkimi, radykalnymi słowami, helenowe „dość” odmienić miało los nie tylko Heleny, ale również mieszkańców wioski (Los uśmiechnął się znad lektury „Kuriera lokalnego”, którego stylistykę porównywał z pismami Wittgensteina, co sprawiało mu przyjemność nieznaną żadnemu innemu bytowi). „Dość” padło w stronę właściciela sklepu, Jana Haka, będącego jednocześnie właścicielem remizy. W stronę Heleny padł cios, a potem kolejne, Jan Hak nie zwykł bowiem rzucać słów na wiatr, ciosy zaś – i owszem. Po podbiciu oka i złamaniu nosa powiedział Helenie, gdzie dokładnie może sobie wsadzić kodeks pracy kiedy już zamkną się za nią drzwi obu przybytków. Zamknął się w jednym zdaniu.
 Jan Hak okazał się być człowiekiem lekkomyślnym. Wówczas wydawało mu się jednak, że jest człowiekiem czynu, twardym i zdecydowanym biznesmenem (mylił się).
W pewien deszczowy poniedziałek Helena poczekała, aż królik kalifornijski przyjdzie do sklepu po chleb, po czym wzięła płaszcz, pantofle zmieniła na kalosze i poszła za królikiem ścieżką prowadzącą na wzgórze. Mieszkańcy wioski obserwujący to zdarzenie orzekli, że ciąża spowodowała u Heleny utratę wrodzonego rozsądku, ponieważ nikt przy zdrowych zmysłach nie poszedł by do domu na wzgórzu bez wyraźnego zaproszenia Państwa.
Kwadrans po odejściu Heleny deszcz zamienił się w ulewę, a ulewa w burzę. Fioletowe błyskawice przecinały granatowo - sine niebo, tworząc zygzaki w kształcie litery H. Wiatr szalał, zrywał linie wysokiego napięcia (konkretnie jedną linię, ponieważ większej liczby linii wioska nie posiadała), powalił starą topolę i zerwał dach w remizie. Droga zmieniła się w rwący potok, a liście, drobne przedmioty i torebki po czipsach fruwały jak obłąkane ptaki uderzając w okna domów. Burza trwała cały dzień i całą noc. Nad ranem wiatr ustał, a zza chmur – jak gdyby nigdy nic – wyszło słońce.
Helena do wioski nie wróciła.
Minęło sporo czasu (minęły cztery lata). Remiza bez dachu i bez Heleny tańczącej na rurze całkiem podupadła. Właściciel sklepu okazał się mieć raka krtani. Krtań udało się zoperować, stracił jednak głos, możliwość picia piwa oraz zaciągania się papierosami. Trzecią stratę uważał za najdotkliwszą, i nie mogąc się z nią pogodzić swoje ulubione carmeny przykładał do otworu po tracheotomii, co przyprawiało jego żonę o spazmy, ale budziło szacunek w męskim gronie mieszkańców wioski. Utrata głosu nie była problemem, ponieważ jak już wspomniano, Jan Hak nigdy nie był typem gaduły. Względem Jana Haka zdania mieszkańców wioski były podzielone. Mało kto uważał Jana za biznesmena (przynajmniej od czasu, kiedy musiał sprzedać lśniące audi celem przyspieszenia terminu operacji), nie sposób było jednak odmówić mu twardości. Z drugiej strony pojawiły się plotki, że rak był karą od Losu za wygnanie Heleny. Niektórzy ośmielali się mówić takie rzeczy przy Janie. Lekkomyślność okazała się być po raz kolejny złą przewodniczką. Śmiałkowie metodą obserwacji uczestniczącej dowiedzieli się, że dziura w krtani nie koreluje z osłabieniem siły pięści, choć powoduje lekką zadyszkę. Jan się zasapał, a dwóch śmiałków opuściło jego dom niosąc swoje zęby w garści. Plotki skończyły się.
Jana ich uwaga jednak zabolała. Nie spał całą noc, tylko chodził po domu i sapał. Nad ranem ogolił się, po czym postanowił odpokutować swoje nieelegancki zachowanie względem Heleny (swoją drogą, z każdym kolejnym rokiem od czasu odejścia Heleny jej obraz w opowieściach mieszkańców zyskiwał na świetlistych barwach; teraz mówiono o niej „piękna, zagubiona Helena”, a nie jak kiedyś „puszczalska sucz”). Jan podszedł do kwestii pokuty w sposób tradycyjny. Na swoim gruncie obok podupadłej remizy wytyczył spory placyk, a zadziwieni mieszkańcy wioski dowiedzieli się, że Jan Hak zaczął budować kościół.
Budowa zajęła zdecydowanie więcej czasu i cegieł niż Jan przypuszczał. Zmieniały się pory roku (dwanaście razy), zmieniały się ekipy robotnicze (dziesięć razy, nie licząc ekipy która zaginęła jeszcze przed przybyciem do wioski), a kościół nadal bardziej przypominał kurnik niż dom Boga. Wreszcie po trzech latach kościół z grubsza nadawał się do przeprowadzenia nabożeństwa. Niedzielnym popołudniem Jan po powrocie z mszy zjadł dwudaniowy obiad, przygotowany przez jego żonę, Katarzynę, popił go piwem, po czym wyszedł na podwórze kontemplować widok swojego własnego kościoła. Schodki prowadzące do drzwi świątyni usłane były płatkami kwiatów rzuconych przez bielanki, a w powietrz unosił się zapach kadzidła. Obok Jana stanął ksiądz, który przybył z miasta x odprawić sakrament i do odjazdu PKS-u gościł w domu Jana Haka. Stali w milczeniu. Jan milczał, gdyż nie zwykł i nie mógł mówić; ksiądz milczał, ponieważ nie miał nic dopowiedzenia. Poza tym obaj mieli niejasne – ale silne przeczucie, że gdy słowa zniszczą ciszę popołudnia, jakieś postanowienie nie zostanie postanowione, jakaś decyzja się nie zadecyduje, no ogólnie – że wszystkie starania pójdą na marne i znów przyjdzie burza, która wszystko rozpieprzy.
Panicz i Panienka również trwali w ciszy popołudnia, skupieni nad grą planszową z daleka podobną do chińczyka. Helena, która faktycznie wyładniała, przyniosła tacę z herbatnikami. Uśmiechnęła się do Losu i ucałowała Lekkomyślność w policzek. „Dość” powiedziała Helena i cała trójka zajęła się nową grą, która tym razem naprawdę była chińczykiem.
Burzy nie było. Noc minęła bezszelestnie, jeśli nie liczyć kradzieży kury nioski, która opisana została w kolejnym numerze „Kuriera lokalnego” mimo niezatrzymania sprawcy. Liczba podejrzeń i naocznych świadków wystarczyła jednak na zapełnienie trzech kolumn.

W poniedziałek rano do sklepu przykicał biały królik, a za nim kilkuletni chłopczyk. Tym razem oprócz chleba wzięli czekoladowe lody. Chłopiec uśmiechnął się do sprzedawczyni, podziękował skinieniem i razem z królikiem oddalili się drogą na wzgórze. Musieli być już na miejscu, gdy sprzedawczyni puknęła się w czoło (dosłownie). Szukała w chłopcu podobieństwa do Heleny (było, choć niewielkie). Pewnie dlatego w pierwszej chwili nie zauważyła, że chłopiec patrzy na nią oczami Jana Haka. 

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Uśmiałem się a potem przeczytałem jeszcze raz.
Niesamowite. To jest naprawdę dobre. Tak na serio dobre.