niedziela, 13 czerwca 2010

o wężu, co się przymierzał...

...czyli moja ulubiona miejska legenda (courtesy of eM jak emmm...to może jeszcze po lampce cavy), przywołana w ramach oblewania (bardzo ZEN) trzydziestolecia kustoszki. z tych ulubieńszych (osobiście zasłyszanych) to jeszcze:
- o stalowej strunie motocyklisty, czyli o znajomym znajomego, jeżdżącym na motorze, który miał poważny wypadek, groził mu paraliż do końca życia, jednak wykaraskał się, ale odtąd jak wsiada na motor to zapina linkę stalową na szyję i przypina do bike'a, by w razie wypadku nie przeżyć i nie wegetować później; podczas wypadku - jak się zapewne domyślacie - stalowa struna odcina głowę;
oraz
- o walizce, tj. zmarłym zwierzaku (piesku, kotku, chomiku), którego właściciel/ka (znajoma/znajomy znajomego/znajomej of course) nie za bardzo wie, co zrobić z zezwłokiem (w mojej wersji piesek był pod jej opieką w ramach dog-sittingu), w końcu pakuje go do walizki i udaje się w podróż środkami komunikacji miejskiej; tamże pakunkiem interesuje się współpasażer, pomaga go nieść, pyta się, co jest w środku. główny bohater/ka opowieści — nie chcąc przyznać się do rzeczywistej zawartości — odpowiada, że komputer (albo inny rodzaj sprzętu)i koniec końców protagonista wyrywa pakunek i ucieka z metra, tramwaju czy autobusu.
a dzisiaj zjedliśmy lunch w małym hanoi i nie był z kota. I hope.

Brak komentarzy: