ostatnio pani M. zapytała mnie czym różnią się moje relacje z mężczyznami od tych z kobietami i wśród myśli pojawiło się, że
z kobietami nie gram w wojnę
nie ma drugiego dna, nie ma poczucia transakcyjności, nie ma czegoś za coś
oczywiście to moje kwiaty we włosach i demony w głowie, bo choć chciałabym żeby był mężczyzna, który mnie złapie za rękę, gdy będę spadać - ale czy ja jestem zdolna ją chwycić? nawet nie dlatego, że nie wierze w bycie złapaną, raczej estymuję rachunek
jaki przyjdzie mi zapłacić
ale jest też ta druga strona: moje przyjaciółki mogą mi powiedzieć: a nie mówiłam, dać gorzki feedback albo nawet strzelić focha. ale nie objaśniają mi świata, nie przedstawiają jedynej słusznej (racjonalnej, a jakże) wizji, są pomimo i są ludzkie, ich drogi z a do b wiodą przez dzikie ostępy, a nie najkrótszą asfaltówką. jesteśmy w tym razem
z mężczyznami rywalizuję, z kobietami współpracuję? trochę za proste, trochę trafne
a może to chodzi o zaufanie, o to, że cokolwiek powiem, cokolwiek zrobię, moje przyjaciółki będą po mojej stronie (choć czasami załamując ręce), ale też i ja będę po ich stronie (czasami załamując ręce). zawsze.
musisz mieć plan b, bo z mężczyznami to nigdy nic nie wiadomo, słyszę słowa w mojej głowie. chyba, że jesteśmy na naszej małej wojnie o to kto pierwszy, kto bardziej/mniej, etc., wtedy wszystko pod kontrolą. jak pod Verdun, na zachodzie bez zmian
and all is fair in love and war, co nie? a może właśnie wcale nie. słuchałam podcastu o zmierzchu i przeżuwam te słowa: albo władza, albo miłość
i tak sobie siedzę w ciszy niedzielnego popołudnia
przeżywając. przeżuwając
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz