w założeniach miał to być post o wierze, nadziei i miłości. rozstajach. decyzjach. postanowieniach.
ułożyłam w myślach jego treść, dobrałam słowa, wrzuciłam trochę ironii trochę nostalgii. tak jak lubię. mniam-mniam
i co? i chuj.
nie siedzę ubrana w suknię wieczorową i szpilki.
(ale umyłam włosy)
może wyjdę.
nie wiem.
prawda jest taka, że jestem tu gdzie jestem.
sama.
po raz pierwszy w życiu jestem sama, w taki sposób, w taką noc (tak, oczywiście, noc jak każda inna, fafarafa, terefere)
odpowiadając na pytania: mam się gdzie podziać. mam dokąd iść,
ale jestem tu.
patrzę na siebie. potrzebuję na siebie patrzeć.
potrzebuję sobie zaufać.
siebie ochronić.
siebie wybrać.
po raz pierwszy w taki sposób.
i prawda jest taka, że bardzo bardzo się boję.
ale to jest ten czas.
to właśnie jest ten czas.
będę trzymać się za rękę.
czwartek, 31 grudnia 2015
czwartek, 17 grudnia 2015
ku pamięci
"Nie powinnam zamartwiać się swoją przyszłością, bo to może się źle skończyć, przyszłość bowiem zależy od zupełnie innych rzeczy, o których nie myślało się od początku"
Tove Jansson, "Wiadomość"
Tove Jansson, "Wiadomość"
niedziela, 29 listopada 2015
na polu ryżowym
Postanowiłam więc spróbować wymknać się raz jeszcze, bo słowa nisza w czasie były zaklęciem, które sprawiło, że poczułam delikatne tchnienie życia, jak pocałunek na czole. Wyobrazilam sobie niszę w czasie jako coś w rodzaju kieszeni kangurzycy, w której można skryc się i znieruchomiec, jednocześnie pędząc przez prerie. Zapragnęłam znaleźć się w niej.
Bylam w drodze, ale zupełnie inna podróż przyszła mi do głowy, pokusa nie do odparcia : wybrać się w podróż bezinteresowna i dziką, w opowieść nieoswojona. Zniknąć z tej całej krzataniny, przestać tkac tekst codzienny, ot tak, jakbym żyła w sposób, który pozwala spakować plecak i ruszyć w świat, nie tłumacząc nic nikomu. Dać się ponieść melancholii, zamiast pozwolić jej się przytłaczac.
Joanna Bator, Wyspa łza
Bylam w drodze, ale zupełnie inna podróż przyszła mi do głowy, pokusa nie do odparcia : wybrać się w podróż bezinteresowna i dziką, w opowieść nieoswojona. Zniknąć z tej całej krzataniny, przestać tkac tekst codzienny, ot tak, jakbym żyła w sposób, który pozwala spakować plecak i ruszyć w świat, nie tłumacząc nic nikomu. Dać się ponieść melancholii, zamiast pozwolić jej się przytłaczac.
Joanna Bator, Wyspa łza
piątek, 13 listopada 2015
starość
w sumie może warto odnotować ten stan: przyszła do mnie starość. życzliwi nie zaprzeczają. kremy nie pomagają (fajki prawdopodobnie neither). czuję ją pod powierzchnią skóry, w rysach twarzy. dostrzegam kątem oka. ona jest a ja nie wiem jak się do niej zwracać: na ty czy na pani?
rozbieżności
bądź sobą, mówią na mieście. kim, pytam ja w domu, moim domu, innym domu, starym domu, każdym domu, w którym jestem i mnie nie ma. szukam ciętej riposty, znajduję banały. gram na czas, na zwłokę- no przepraszam za trywialny żarcik, ale obawiam się, że może chodzić o moją "zwłokę". płaczę na filmach radosnych i na smutnych, koło ust pojawiła się zmarszczka, definiuję wybory, ale obstawiam w ciemno. i nie wiem, czy trafnie.
ale z pewnością jestem tego warta.
ale z pewnością jestem tego warta.
poniedziałek, 2 listopada 2015
zorza
kiecka z tęsknoty, pantofle z poczucia winy (albo klapki, co spadają przy byle okazji)
tak się przechadza pani księżniczka po swoich ogrodach
i łąkach
patrząc jak jesień (albo coś innego) zabiera barwę
wszystkiemu
księżniczka (tytuł może na wyrost) gra ze sobą w kółko i krzyżyk
ciągle
ciągle
do mdłości i snu, gdy wróci do domu (miejsca gdzie śpi)
***
dzisiaj jest zorza. podobno.
wtorek, 6 października 2015
stare pieśni
and so it is
just like i said it would be
(...)
and so it is the colder water
the blower's daughter
the pupil in denial
no i nie ma się z czego cieszyć, Herbercie. chwały z tego nie będzie.
just like i said it would be
(...)
and so it is the colder water
the blower's daughter
the pupil in denial
no i nie ma się z czego cieszyć, Herbercie. chwały z tego nie będzie.
krótkie myśli
zmiany. okoliczności i mebli. czas na mnie.
emocje. cudze są cudzą własnością. nie płakać nad nimi. nie połykać. nie dławić się.
żyć. uśmiechać się.
mówić. pochować milczącą królewnę. choć szkoda jej.
sprawdzać.
nie zestarzeć się za szybko (tak dodałam na wszelki wypadek)
emocje. cudze są cudzą własnością. nie płakać nad nimi. nie połykać. nie dławić się.
żyć. uśmiechać się.
mówić. pochować milczącą królewnę. choć szkoda jej.
sprawdzać.
nie zestarzeć się za szybko (tak dodałam na wszelki wypadek)
sobota, 5 września 2015
3
a kiedy śpi
płyną złote okręty
to, co na górze
jest światłem
które się toczy
to, co na dole
jest nocą
która trwa
i trwa
i nie ma końca
bo jest również
gdy zakłada sukienkę
i wszystko pozostałe
co zakłada się
gdy się ma tam na dole
noc
***
a kiedy śpi
płyną złote okręty
otwiera oczy
by przepłynęły
z nocy do dnia
2
czyż przeciwstawianie się schematom nie oznacza tworzenia nowych (udanych, lepszych)? kto to mierzy? jaką miarą? w jakim czasie?
1
historia, którą piszę nie ma początku (zawsze jest jakaś sekwencja wydarzeń) i nie ma końca (koniec pisania nie jest przecież końcem historii). jej linearność wydaje się być złudzeniem. emocje, które jak bitewny kurz unoszą się nad ziemią, opadną. znów się wzniosą. opadną.
kontekst jest szeroki.
małe rzeczy przysysają się do dużych. czyszczą zęby wielorybom.
jak ich nie kochać?
jak ich nie nienawidzić?
perspektywa jest wąska. staramy się poszerzać pole walki, ale czym są te udeptane pola, jak nie ułamkowym skrawkiem Ziemi?
***
potrzebna jest misja. potrzebne są sztandary. jeśli ich nieść nie będę, to przynajmniej otulę się w nie do snu.
kontekst jest szeroki.
małe rzeczy przysysają się do dużych. czyszczą zęby wielorybom.
jak ich nie kochać?
jak ich nie nienawidzić?
perspektywa jest wąska. staramy się poszerzać pole walki, ale czym są te udeptane pola, jak nie ułamkowym skrawkiem Ziemi?
***
potrzebna jest misja. potrzebne są sztandary. jeśli ich nieść nie będę, to przynajmniej otulę się w nie do snu.
niedziela, 9 sierpnia 2015
upał
powietrze faluje
ludzie przechodzą przez ulicę w dowolnym miejscu, jak niesione gorącym wiatrem foliowe torebki
w upał nieistotne wydają się zasady, nawet tak drobne i niewiele znaczące
w upał jedyne do czego jesteś zdolny to zabić za szklankę lemoniady
ponieważ nie masz siły okazywać jakichkolwiek emocji, gotują się w twojej głowie (jak wolisz - w sercu) i gdy ktoś sprowokuje cię, wybuchasz
były tym filmy, notatki policyjne, kroniki zagłady
powietrze faluje
upał
jest
tu
z
nami
środa, 5 sierpnia 2015
dzisiaj albo kiedy indziej
"In the burned house I am eating breakfats. You understand: there is no house, there is no breakfast, yet her I am."
Margaret Atwood
***
jej ręce, jej nogi, jej włosy, wszystko jest na miejscu, może ich dotknąć. może dotknąć krzesła, stołu. może się śmiać (prawdopodobnie) i płakać. tylko gdzieś w środku (w środku jest ciemno i nic nie widać), mała zapadka zrobiła małe klik! i coś się rozłączyło. coś tak malutkiego, że nie wie co, więc tym bardziej nie może tego znaleźć.
***
możesz ją dotknąć. jak kurczaka w sklepie. albo lepiej: królika. pasztet z.
***
mechanizmy obronne to mocna rzecz, Herbercie
napijmy się zatem herbaty. herbata jest dobrym remedium na upały.
sobota, 1 sierpnia 2015
środa, 22 lipca 2015
time of the assassins
we dnie jakbym pływała w morzu martwym
noce są bezsenne i krótkie
lato przepływa mi przez palce, czasu zostało niewiele
nie, to nie smutek, to stan zawieszenia
jak pranie na sznurku, dajmy na to. sobie dyndam .
***
cel. plan. moje mast hew.
tymczasem udało mi się mieć różowe paznokcie i różowe buty do biegania.
przyznasz Laleczko, że to nie to samo.
klip okropny, ale pieśń jakaś taka adekwatna.
noce są bezsenne i krótkie
lato przepływa mi przez palce, czasu zostało niewiele
nie, to nie smutek, to stan zawieszenia
jak pranie na sznurku, dajmy na to. sobie dyndam .
***
cel. plan. moje mast hew.
tymczasem udało mi się mieć różowe paznokcie i różowe buty do biegania.
przyznasz Laleczko, że to nie to samo.
niedziela, 12 lipca 2015
tak mogłaby zacząć się ta opowieść
Gdy
wrócił do domu, jej już nie było.
Rozmrażając
pizzę z pieczarkami, czytał kartkę jaką zostawiła na stole w kuchni,
przyciśniętą cukiernicą. Pomyślał, że to dosyć głupie, że spodziewa się czegoś
w rodzaju listu od samobójcy. Tłumaczenia się.
Kartka
dotyczyła rzeczy oddanych do magla. Pościeli. Nie mógł przypomnieć sobie, o
którą pościel chodzi, to nie była jego pościel, on miał tylko jeden komplet i
nigdy nie oddawał go do magla.
Zapiszczał
timer. Odkrył, że ser z pizzy spłynął na dno kuchenki. Niechętnie przyznał
przed samym sobą, że właściwie to spodziewał się innego listu. Listu, że nadal
go kocha.
Coś
w rodzaju: musimy się rozstać (akceptował to), nie mogę tak dalej (on tez nie
mógł), próbowałam (słabo), nie udało się ( fakt), ale zawsze będę Cię kochać.
Zawsze będę cię kochać. Zawsze wydawało się niebotycznie ogromne, nawet to
kiedykolwiek było jak za duży sweter.
Zadzwonił
telefon.
-
nadal lubisz robić fotki? – zapytał głos zaciągający się papierosem.
-
owszem, tak. A co u ciebie, Patek?
-
powoli. Chciałbym żebyś zrobił zdjęcia mojej dziewczynie. Tak, żeby o tym nie
wiedziała.
-
ok.
-
to ok., zdzwonimy się.
Kliknęła
odłożona słuchawka. Lubił robić zdjęcia. Lubił dziewczynę Patka. Lubił
łączyć przyjemne z przyjemnym.
dialogi, których nie było
Możesz sobie wybielić zęby, ale charakteru nie wybielisz, Laleczko.
Kiedy myślę o marzeniach, myślę o widoku z okna pociągu. To wszystko.
To jest moja odpowiedź.
Ale to nie jest moje pytanie.
Tak właśnie prezentuje się rzeczywistość.
Stan rozproszenia.
Kiedy myślę o marzeniach, myślę o widoku z okna pociągu. To wszystko.
To jest moja odpowiedź.
Ale to nie jest moje pytanie.
Tak właśnie prezentuje się rzeczywistość.
Stan rozproszenia.
niedziela, 28 czerwca 2015
dzisiaj jestem tu
dzisiaj jestem tu.
trzy lata temu i trzy dni patrzyłam na jaskółki i ludzi wracających Rozbrat z imprezy. a ja siedziałam w oknie na czwartym piętrze, na łóżku spał mój synek, ja spać nie mogłam, czułam ranę w brzuchu, ranę w sercu (która nigdy już się nie zrośnie), czułam noc zmieniającą się w świt i te jaskółki.
czułam jakbym leciała z nimi.
dzisiaj jestem tu.
wszystko, co się wydarza, tworzy ciąg dalszy tej historii.
chciałabym ją pisać. bardziej jednak spisuję. czyjeś myśli, czyjeś plany. oczywiście kaligrafia jest moja. mój podpis, pieczęć, moja odpowiedzialność, moje wybór, mój sukces, moja wina.
czy twoje życie jest książką, którą kupił(a)byś w księgarni?
a moje?
trzy lata temu i trzy dni patrzyłam na jaskółki i ludzi wracających Rozbrat z imprezy. a ja siedziałam w oknie na czwartym piętrze, na łóżku spał mój synek, ja spać nie mogłam, czułam ranę w brzuchu, ranę w sercu (która nigdy już się nie zrośnie), czułam noc zmieniającą się w świt i te jaskółki.
czułam jakbym leciała z nimi.
dzisiaj jestem tu.
wszystko, co się wydarza, tworzy ciąg dalszy tej historii.
chciałabym ją pisać. bardziej jednak spisuję. czyjeś myśli, czyjeś plany. oczywiście kaligrafia jest moja. mój podpis, pieczęć, moja odpowiedzialność, moje wybór, mój sukces, moja wina.
czy twoje życie jest książką, którą kupił(a)byś w księgarni?
a moje?
piątek, 26 czerwca 2015
3y
“Why is it he feels some line has been crossed, some boundary transgressed? How much is too much, how far is too far?”
― Margaret Atwood, Oryx and Crake
― Margaret Atwood, Oryx and Crake
niedziela, 21 czerwca 2015
new lover
zmieszaj w proporcjach 1/3 (dajmy na to po 30ml) whisky, campari i słodki wermut, dodaj lód i skórkę pomarańczy. et voila!
a historię poczytasz tu: http://thefederalist.com/2013/12/09/weekend-cocktail-boulevardier/
a historię poczytasz tu: http://thefederalist.com/2013/12/09/weekend-cocktail-boulevardier/
niedziela, 7 czerwca 2015
kompozycje
pewnego dnia odkrywamy, że słuszne decyzje, które podejmowaliśmy były nierozerwalnie związane z czasem, w którym były podejmowane. to, co było prawdziwe na wtedy, staje się sztucznym tworem na dzisiaj. odkrywamy, że kompromisy były tym, czym były: kompromisami. z drugiej jednak strony, nie ma już powrotu do przeszłości, zresztą ten powrót też nie uczyniłby nas szczęśliwszymi. ponieważ nie tylko my budujemy naszą historię, również nasza historia buduje nas (rzeka przepłynęła). nie pozostaje nam nic innego, jak skomponować swoją melodię na nowo. nie mając nut, tylko tę melodyjkę w głowie.
oto, czego potrzebuję: zredefiniować siebie.
środa, 27 maja 2015
jeszcze po południu
Jeszcze po południu nic,
absolutnie żadna cząstka domu nie pozwalała przewidzieć zdarzeń wieczoru.
Wszystko było na swoim miejscu: taras obrośnięty zdziczałym winogronem, stojące
na tarasie fotele z giętego drewna, stolik ze szklanym, nieco wyszczerbionym na
kancie, blatem. Słońce przesuwające się jak po nitce między czubkiem topoli a
furtką. Dom i ogród trwały w ciszy popołudnia, przerywanej tylko chrząknięciami
Panicza i westchnieniami Panienki. W rytmie: chrząknięcie, chrząknięcie,
chrząknięcie, westchnienie, chrząknięcie dłuższe i stanowcze, westchnienie
krótkie i znaczące. Cisza. Brzęknięcie filiżanki o spodeczek. Skrzypnięcie
fotela. Stuknięcie obcasem. Szelest gazety. Cisza. Ciszaaaa. Cissssszzzza.
Nuda materializowała się w złotym
świetle godziny siedemnastej z minutami. Nuda chodziła po ogrodzie, który nie
był zbyt imponujący, chyba żeby zapuścić się w chaszcze za sadzawką, pójść
dalej w malinisko albo minąć klatki z królikami. Nawet o siedemnastej z
minutami było na tyle gorąco, że nikomu nie chciało się ruszyć dalej niż do
furtki. Oczywiście ktoś, kto nie znał domu mógłby pomyśleć, że droga, nawet tak
sucha i wątła droga, jaka wiła się od furtki w dół wzgórza, jest wyzwaniem, a
przynajmniej małym przecinkiem w nudzie popołudnia. Nuda była jednak stałym
gościem domu i nie miała złudzeń. Piaszczysta droga, która w deszczowe dni
stawała się grzęzawiskiem albo korytem strumyka – w zależności od poziomu
opadów rzecz jasna – miała długość około 3 kilometrów, albo półgodziny, jednego,
solidnego ziewnięcia, jednej wesołej opowiastki, albo wreszcie długość wielu-małych-szybkich-susów
królika. W każdym razie droga prowadziła do wioski.
W wiosce znajdowały się cztery
gospodarstwa bardzo małe, trzy większe, dwa jeszcze trochę większe i jedno
całkiem spore, stara remiza, nieczynna stacja kolejowa, sklep i mniejszy sklep,
kapliczka oraz przystanek PKS. W pierwszym gospodarstwie można było kupić
pomidory ze szklarni. W sklepie można było kupić piwo z lokalnego browaru,
głównie niepasteryzowane (tylko niepasteryzowane). W drugim sklepie można było
kupić takie samo piwo za taką samą cenę. I chleb, ale tylko do 10 rano, przy
czym ostatni bochenek w każdy poniedziałek, środę i piątek przeznaczony był dla
Panicza i Panienki i przychodził po niego duży biały królik. Królik był prawdopodobnie
rasy kalifornijskiej, chociaż nie było to pewne, ponieważ królik miał oczy
zielone a nie czerwone, a te dwa kolory różnią się od siebie w sposób dość
radykalny. We wsi przez jakiś czas prowadzono zakłady, które niemalże wygrał
kierowca PKS-u, okazało się jednak że był daltonistą. Fakt ten odkryto zupełnym
przypadkiem, gdy przez dwa dni do wioski nie przyjechał żaden PKS. Kiedy w końcu
przyjechał, to zupełnie inny pojazd prowadził zupełnie inny kierowca. Kierowca
ów, Roman Wilk, opowiedział mrożącą krew w żyłach historię wypadku, do jakiego
doszło w miejscowości X, gdzie jego poprzednik zderzył się z ciężarówką marki
kamaz z powodu błędnego rozpoznania koloru świateł (wypadek z winy kierowcy
PKS, co w kontekście tego, co pozostało z kierowcy PKS, dla niego samego nie
miało już znaczenia). Historia ta nie do końca przekonała mieszkańców wioski,
ponieważ wiadomo było, że jak się pali na górze, to należy nie jechać, a jak
się pali na dole, to należy jechać, a jak się pali na środku, to należy
poczekać, aż się zdecyduje. Jedyną osobą w pełni przekonaną była Helena,
pracownica sklepu, w którym kierowca PKS Roman Wilk zaopatrywał się w piwo,
które wypijał tylko w połowie, gdyż prowadził i nie chciał nałapać zbędnych
promili.
Roman Wilk obstawiał, że królik
nie jest kalifornijski, bo kalifornijskie są jedynie gwiazdy holyłódzkie i
śliwki. Swą wiedzą i zdecydowaniem tak zaimponował Helenie, pracownicy sklepu,
że już po dwóch miesiącach pracy na trasie miejscowość X-wioska- i z powrotem,
Helena okazała się być brzemienną, a Roman Wilk, kierowca PKS, skurwysynem,
który nie dość, że nie znał się na królikach, to jeszcze na wieść do rychłym ojcostwie
pogratulował Helenie, wypił całe piwo, wziął drugie na wynos i nigdy więcej nie
powrócił. Butelki również nie oddał, choć była zwrotna.
Helena nie rozważała opcji
honorowego samobójstwa, którą podpowiadały gorliwe parafianki. Helena była
panną roztropną i rezolutną. Wyciągnęła skądś kodeks pracy i oświadczyła, że
teraz nie można jej zwolnić, ani zatrudniać w godzinach nocnych, co w sklepie
nie miało miejsca, ale stanowiło dużą stratę dla remizy, gdzie w piątki i
soboty Helena robiła striptiz, tańczyła na rurze i ogólnie uczciwie zarabiała
na życie.
Remiza na czas jakiś zaczęła
funkcjonować w trybie porannym, w sklepie pojawiła się kartka „10.00-12.00,
przerwa na drugie śniadanie i striptiz”. Po pół roku takiego stanu rzeczy
Helena, która naprawdę była rozsądną dziewczyną, powiedziała „dość”. Jak to
często bywa z krótkimi, radykalnymi słowami, helenowe „dość” odmienić miało los
nie tylko Heleny, ale również mieszkańców wioski (Los uśmiechnął się znad
lektury „Kuriera lokalnego”, którego stylistykę porównywał z pismami
Wittgensteina, co sprawiało mu przyjemność nieznaną żadnemu innemu bytowi). „Dość”
padło w stronę właściciela sklepu, Jana Haka, będącego jednocześnie
właścicielem remizy. W stronę Heleny padł cios, a potem kolejne, Jan Hak nie
zwykł bowiem rzucać słów na wiatr, ciosy zaś – i owszem. Po podbiciu oka i
złamaniu nosa powiedział Helenie, gdzie dokładnie może sobie wsadzić kodeks
pracy kiedy już zamkną się za nią drzwi obu przybytków. Zamknął się w jednym
zdaniu.
Jan Hak okazał się być człowiekiem
lekkomyślnym. Wówczas wydawało mu się jednak, że jest człowiekiem czynu,
twardym i zdecydowanym biznesmenem (mylił się).
W pewien deszczowy poniedziałek
Helena poczekała, aż królik kalifornijski przyjdzie do sklepu po chleb, po czym
wzięła płaszcz, pantofle zmieniła na kalosze i poszła za królikiem ścieżką
prowadzącą na wzgórze. Mieszkańcy wioski obserwujący to zdarzenie orzekli, że
ciąża spowodowała u Heleny utratę wrodzonego rozsądku, ponieważ nikt przy
zdrowych zmysłach nie poszedł by do domu na wzgórzu bez wyraźnego zaproszenia
Państwa.
Kwadrans po odejściu Heleny
deszcz zamienił się w ulewę, a ulewa w burzę. Fioletowe błyskawice przecinały
granatowo - sine niebo, tworząc zygzaki w kształcie litery H. Wiatr szalał, zrywał
linie wysokiego napięcia (konkretnie jedną linię, ponieważ większej liczby
linii wioska nie posiadała), powalił starą topolę i zerwał dach w remizie.
Droga zmieniła się w rwący potok, a liście, drobne przedmioty i torebki po
czipsach fruwały jak obłąkane ptaki uderzając w okna domów. Burza trwała cały
dzień i całą noc. Nad ranem wiatr ustał, a zza chmur – jak gdyby nigdy nic –
wyszło słońce.
Helena do wioski nie wróciła.
Minęło sporo czasu (minęły cztery
lata). Remiza bez dachu i bez Heleny tańczącej na rurze całkiem podupadła.
Właściciel sklepu okazał się mieć raka krtani. Krtań udało się zoperować,
stracił jednak głos, możliwość picia piwa oraz zaciągania się papierosami. Trzecią
stratę uważał za najdotkliwszą, i nie mogąc się z nią pogodzić swoje ulubione
carmeny przykładał do otworu po tracheotomii, co przyprawiało jego żonę o
spazmy, ale budziło szacunek w męskim gronie mieszkańców wioski. Utrata głosu nie
była problemem, ponieważ jak już wspomniano, Jan Hak nigdy nie był typem gaduły.
Względem Jana Haka zdania mieszkańców wioski były podzielone. Mało kto uważał
Jana za biznesmena (przynajmniej od czasu, kiedy musiał sprzedać lśniące audi
celem przyspieszenia terminu operacji), nie sposób było jednak odmówić mu
twardości. Z drugiej strony pojawiły się plotki, że rak był karą od Losu za
wygnanie Heleny. Niektórzy ośmielali się mówić takie rzeczy przy Janie.
Lekkomyślność okazała się być po raz kolejny złą przewodniczką. Śmiałkowie
metodą obserwacji uczestniczącej dowiedzieli się, że dziura w krtani nie
koreluje z osłabieniem siły pięści, choć powoduje lekką zadyszkę. Jan się
zasapał, a dwóch śmiałków opuściło jego dom niosąc swoje zęby w garści. Plotki
skończyły się.
Jana ich uwaga jednak zabolała.
Nie spał całą noc, tylko chodził po domu i sapał. Nad ranem ogolił się, po czym
postanowił odpokutować swoje nieelegancki zachowanie względem Heleny (swoją
drogą, z każdym kolejnym rokiem od czasu odejścia Heleny jej obraz w
opowieściach mieszkańców zyskiwał na świetlistych barwach; teraz mówiono o niej
„piękna, zagubiona Helena”, a nie jak kiedyś „puszczalska sucz”). Jan podszedł
do kwestii pokuty w sposób tradycyjny. Na swoim gruncie obok podupadłej remizy wytyczył
spory placyk, a zadziwieni mieszkańcy wioski dowiedzieli się, że Jan Hak zaczął
budować kościół.
Budowa zajęła zdecydowanie więcej
czasu i cegieł niż Jan przypuszczał. Zmieniały się pory roku (dwanaście razy),
zmieniały się ekipy robotnicze (dziesięć razy, nie licząc ekipy która zaginęła
jeszcze przed przybyciem do wioski), a kościół nadal bardziej przypominał
kurnik niż dom Boga. Wreszcie po trzech latach kościół z grubsza nadawał się do
przeprowadzenia nabożeństwa. Niedzielnym popołudniem Jan po powrocie z mszy
zjadł dwudaniowy obiad, przygotowany przez jego żonę, Katarzynę, popił go piwem,
po czym wyszedł na podwórze kontemplować widok swojego własnego kościoła.
Schodki prowadzące do drzwi świątyni usłane były płatkami kwiatów rzuconych
przez bielanki, a w powietrz unosił się zapach kadzidła. Obok Jana stanął
ksiądz, który przybył z miasta x odprawić sakrament i do odjazdu PKS-u gościł w
domu Jana Haka. Stali w milczeniu. Jan milczał, gdyż nie zwykł i nie mógł
mówić; ksiądz milczał, ponieważ nie miał nic dopowiedzenia. Poza tym obaj mieli
niejasne – ale silne przeczucie, że gdy słowa zniszczą ciszę popołudnia, jakieś
postanowienie nie zostanie postanowione, jakaś decyzja się nie zadecyduje, no
ogólnie – że wszystkie starania pójdą na marne i znów przyjdzie burza, która
wszystko rozpieprzy.
Panicz i Panienka również trwali
w ciszy popołudnia, skupieni nad grą planszową z daleka podobną do chińczyka.
Helena, która faktycznie wyładniała, przyniosła tacę z herbatnikami.
Uśmiechnęła się do Losu i ucałowała Lekkomyślność w policzek. „Dość”
powiedziała Helena i cała trójka zajęła się nową grą, która tym razem naprawdę
była chińczykiem.
Burzy nie było. Noc minęła
bezszelestnie, jeśli nie liczyć kradzieży kury nioski, która opisana została w
kolejnym numerze „Kuriera lokalnego” mimo niezatrzymania sprawcy. Liczba
podejrzeń i naocznych świadków wystarczyła jednak na zapełnienie trzech kolumn.
W poniedziałek rano do sklepu
przykicał biały królik, a za nim kilkuletni chłopczyk. Tym razem oprócz chleba
wzięli czekoladowe lody. Chłopiec uśmiechnął się do sprzedawczyni, podziękował
skinieniem i razem z królikiem oddalili się drogą na wzgórze. Musieli być już
na miejscu, gdy sprzedawczyni puknęła się w czoło (dosłownie). Szukała w
chłopcu podobieństwa do Heleny (było, choć niewielkie). Pewnie dlatego w
pierwszej chwili nie zauważyła, że chłopiec patrzy na nią oczami Jana Haka.
wtorek, 26 maja 2015
poniedziałek, 25 maja 2015
challenge accepted
buty esther red są moje
i wbiegłam na te pieprzone schody pod CSW
(mówiąc szczerze - bycie dorosłą ostatnio mnie zmęczyło)
i wbiegłam na te pieprzone schody pod CSW
(mówiąc szczerze - bycie dorosłą ostatnio mnie zmęczyło)
sobota, 23 maja 2015
środa, 20 maja 2015
wprawki
Wcześnie zrozumiał, że nie uda mu się nic osiągnąć. Nie z braku talentu czy inteligencji. Był człowiekiem zaniechań. Tym, który kończy wyścig przed ostatnią prostą, który wychodzi z kina przed finałowym pocałunkiem. Z chwilą, gdy opisał siebie w ten sposób, poczuł spokój. Jakby nagle ktoś napompował wielkie koło ratunkowe wokół jego jestestwa. Mógł trwać.
Programowa rezygnacja z dążeń pozwoliła mu prowadzić życie wygodne i pozbawione wstrząsów. Każdy dzień był jak jednorazowy długopis, wyrzucany po wypisaniu treści. Nie zrozumcie mnie źle. On nie wyrzekł się życia. Wyrzekł się budowania, produkowania, mnożenia. Sytuacja pozwoliła mu nie przejmować się, więc się nie przejmował. Rzeczy działy się, a on w nich uczestniczył na tyle, na ile mógł nie będąc posądzonym (przez siebie samego) o zaangażowanie. Wetował próby zmian. Korzystał, ale mógł się obyć. Płacił, ale nie inwestował.
Poznawał kobiety, które uparcie pragnęły poznawać jego. Prowadziły zakrojone na szeroką skale prace badawcze, próbując dokopać się do fundamentów jego obojętności. Poznać tajemnicę, której istnienia się spodziewały. Pozwalał im grzebać w swoim jestestwie, aż sfrustrowane nie porzucały go. Nie próbował ich zatrzymać, grzebiąc tym samym ich nadzieje na skuteczność ostatniej z prób. Żadna z nich nie pojęła, że porażka nie wynikała z braku staranności, lecz raczej z próby odkopania starożytnej Troi na plaży w Dębkach. Pod bon-motami, anegdotami i atrakcyjnym opakowaniem, był tylko on. Człowiek zaniechań.
(Czasami obawiał się tej pustki.)
Kochał? Jeśli kochał to imiesłowy: będący, komentujący, wyśmiewający. Nie stawiał kropek, żył po przecinku. Ten, który. Mimowolnie stawał się bohaterem anegdot, pożądanym uczestnikiem zabaw. Mimo wszystko nie był pozerem. Chociaż kłamał, gdy proponował życiu odpieprzenie się od niego. Zaniechanie jest skuteczne tylko wówczas, gdy ma się przedmiot zaniechania.
(Czasami obawiał się tej pustki)
Powiedzmy to głośno: czasami obawiał się tej pustki. Wówczas na szybko budował stelaż tego, co inni (miernoty i karierowicze) nazwaliby sukcesem. A gdy już wszyscy się nabrali, porzucał teren budowy i patrzył spokojnie jak zarasta zielskiem.
Programowa rezygnacja z dążeń pozwoliła mu prowadzić życie wygodne i pozbawione wstrząsów. Każdy dzień był jak jednorazowy długopis, wyrzucany po wypisaniu treści. Nie zrozumcie mnie źle. On nie wyrzekł się życia. Wyrzekł się budowania, produkowania, mnożenia. Sytuacja pozwoliła mu nie przejmować się, więc się nie przejmował. Rzeczy działy się, a on w nich uczestniczył na tyle, na ile mógł nie będąc posądzonym (przez siebie samego) o zaangażowanie. Wetował próby zmian. Korzystał, ale mógł się obyć. Płacił, ale nie inwestował.
Poznawał kobiety, które uparcie pragnęły poznawać jego. Prowadziły zakrojone na szeroką skale prace badawcze, próbując dokopać się do fundamentów jego obojętności. Poznać tajemnicę, której istnienia się spodziewały. Pozwalał im grzebać w swoim jestestwie, aż sfrustrowane nie porzucały go. Nie próbował ich zatrzymać, grzebiąc tym samym ich nadzieje na skuteczność ostatniej z prób. Żadna z nich nie pojęła, że porażka nie wynikała z braku staranności, lecz raczej z próby odkopania starożytnej Troi na plaży w Dębkach. Pod bon-motami, anegdotami i atrakcyjnym opakowaniem, był tylko on. Człowiek zaniechań.
(Czasami obawiał się tej pustki.)
Kochał? Jeśli kochał to imiesłowy: będący, komentujący, wyśmiewający. Nie stawiał kropek, żył po przecinku. Ten, który. Mimowolnie stawał się bohaterem anegdot, pożądanym uczestnikiem zabaw. Mimo wszystko nie był pozerem. Chociaż kłamał, gdy proponował życiu odpieprzenie się od niego. Zaniechanie jest skuteczne tylko wówczas, gdy ma się przedmiot zaniechania.
(Czasami obawiał się tej pustki)
Powiedzmy to głośno: czasami obawiał się tej pustki. Wówczas na szybko budował stelaż tego, co inni (miernoty i karierowicze) nazwaliby sukcesem. A gdy już wszyscy się nabrali, porzucał teren budowy i patrzył spokojnie jak zarasta zielskiem.
wtorek, 19 maja 2015
closed
sklep zamknęli. teraz możemy jeść cyrkonie i pić perfumy z dubaju. ewentualnie kupić sobie coś ładnego w kerfurze.
niedziela, 17 maja 2015
kłamczucha
była kobietą niuansów, wyskrobującą dziesiąty osad po dziesiątym kisielu prawdy. docierającą do ogryzka rzeczy, oglądającą z prawej na lewą i w poprzek i na wskroś. wietrzyła podstęp. myślała podle, myślała słusznie. zdejmowała warstwy farby, kleju, akrylu, oleju, kurzu i czasu. zrywała nawierzchnię, oddzierała łupiny. prawda się obroni? prawda nie wytrwała w szrankach! rozłożona na zgłoski zamieniała się w bełkot.
a kiedy patrzysz poprzez zmielone na proch słowa nie ma znaczenia podział na prawdę i fałsz. zmielone wrzucasz do jednego worka. nabierasz w dłoń a pył znaczenia przelatuje ci między palcami.
z chwilą gdy to zrozumiała, odnalazła spokój.
a może to wszystko jest zmyślone?
i to wcale nie o mnie.
a kiedy patrzysz poprzez zmielone na proch słowa nie ma znaczenia podział na prawdę i fałsz. zmielone wrzucasz do jednego worka. nabierasz w dłoń a pył znaczenia przelatuje ci między palcami.
z chwilą gdy to zrozumiała, odnalazła spokój.
a może to wszystko jest zmyślone?
i to wcale nie o mnie.
piątek, 15 maja 2015
wybory
jeden ktoś powiedział, że sama wybieram.
marzył mi się refleksyjny post o naturze wyborów. myśli wybiegane dzisiejszego wieczoru. odniesienie do sytuacji, bon mot w sprawach politycznych.
wybieram o tym nie napisać.
pójdę spać,
sny same się wybiorą
***
jednej myśli nie mogę dać odejść: chciałabym być ogrodzie mojej babci, gdzie rósł agrest i kwiaty, które zapamiętałam jako mydlnica. tego ogrodu już nie ma. myślę, że tracimy więcej, niż jesteśmy z stanie zauważyć.
niedziela, 3 maja 2015
piątek, 1 maja 2015
znalezione nie kradzione
znalezione, sprzed 2 lat.
Oni. Minimaliści. K i P, P i K. Żyją sobie tu. Mały domek.
Cztery ściany. Jeden pokój. Jedna kuchnia. Stół dwa krzesła. Okno. Bez firanek,
skreśl. Okno. Drzwi. Pusta wanna, ciężka, nie da się pozbyć. Kropla wody. Kran.
Szczoteczka do zębów jedna, po co dwie? Biel biel biel.
Najpierw o P.
Dawno, dawno temu, gdy szalała wielość, różnorodność i
nadmiar, P. jak Piotr studiował p jak psychologię. Był człowiekiem bardzo
myślącym. Nadaktywnym refleksyjnie. P jak perseweratywnym. Oczywiście potrafił
POWIEDZIEĆ sobie, że trzeba coś robić bez wahania, a po latach – p jak pięciu
latach studiów doszedł nawet do tego, że ROBIŁ TO bez wahania. Cóż z tego,
kiedy na koniec dnia i tak zapalała się żaróweczka myśli. Żaróweczka rozpalała
się powolutku, ale nieuchronnie. Oczywiście mapa myśli (jakby ją rozrysować, co
kiedyś nawet zrobił, ale rysunek przeraził go, jak podpisany własną krwią
cyrograf albo deklaracja podatkowa), tworzył pajęczą się powiązań, z których
wynikało jasno: człowieku, kłębka tego nie rozwiążesz. Twoje starania są
marnością nad marnościami.
To go smuciło.
Dławiło.
Trzymało w bezsenności.
Podpowiadało ostre cięcia.
Rachu-ciachu, związek do piachu.
Teraz o K.
K była taka piękna, taka zdolna, taka dobrze ułożona.
Ornamenty zachwytów, pukle włosów, wstążki prezentów. Uplatanie. Uplątanie. To
czuła, odkąd umiała nazwać to, co czuje. Owijana w kokon nicią pajęczyny
oczekiwań, postanowień, powinności. Pływająca w nadmiarze, pralinka w pudełku
belgijskich czekoladek. Anna Karenina bez Wrońskiego.
Podejmowała akcje protestacyjne.
Odmawiała jedzenia. Karmiono ją.
Żyła w skromności. Rozpieszczano ją.
Aż się zagubiła w swoim niechceniu tak bardzo, że zaczęła
chcieć. Brać garściami. Rwać kawałami. Nachapać się, nachłeptać się, ile
wlezie.
Ale gdzieś na dnie, pod stertami niepotrzebnego badziewia
malutka, maluteńka nadzieja kwiliła: Wroński, Wroński, przyjdź. Kochany
przyjdź, przyjdź, przyjdź.
Wówczas p jak pojawił się Piotr.
Chmurny, milczący Piotr, ewangelista minimalizmu. Piotr,
który odrzucił nic nie warte słowa, nic nie warte myśli, nic nie warte rzeczy.
Piotr, którego nic się nie imało, bo i on niczego się nie imał.
Punktów stycznych z postacią hrabiego Wrońskiego Piotr nie
posiadał. Przybył jednak na wezwanie umęczonej przesytem duszy K. Przybył,
zobaczył, objął we władanie. Odarł z lukru, rozpakował z pozłotki. Nagi efekt
zadowolił go. Póki co.
Póki co zamieszkali w małym domku, bogatym jeszcze w pralkę,
szczotki do odkurzacza, filtry do kawy, szuflady, taborety, ramki i obrazki,
książki i zakładki, widelce i łyżki i urządzenia do otwierania puszek oraz
butelek wina. Wyrzucali, oddawali, sprzedawali. W euforii pozbywania się,
minimalizowania, robili listy tego, co potrzebne (krótkie) i tego co zbędne. K.
czasem płakała, P. ją głaskał po głowie, pozbądź się łez, wyrzuć żal,
zminimalizuj te uczucia. Lista pt. niepotrzebne.
Pustka, przestrzeń. Ciągle zbyt wiele.
Pewnego dnia nie było już czego wyrzucić. Pewnego dnia nie
było już za co się złapać. Na czym zawiesić. Oprócz nich samych. Efekt
zadowolił ją. Póki co.
Tego dnia zgolili włosy. Palce, na których byłyby obrączki,
gdyby nie były zbędne, poznawały nową jakość łysych głów. Palce się
przyzwyczajały. Radykalizowały. Palce szukały nadmiaru, który można by było
zgnieść. Odciąć. Jak grzanie, wodę, prąd.
Rachu-ciachu, rachunki do piachu.
Oni. Minimaliści. K i P, P i K. Żyją sobie tu. Mały domek.
Cztery ściany. Biel biel biel.
Poniedziałek. Po co ci oczy, skoro wokół pustka? Po co ci
oczy, znasz mnie na pamięć.
Wtorek. Po co ci mały palec? On niczemu nie służy.
Środa. Po co ci serdeczny? Obrączki nie nosisz.
Czwartek. Po co ci wskazujący? Wiem, czego pragniesz.
Ta resztka P. zminimalizowanego, taka śmieszna, taka
zbędna.
Nic tu po mnie, pomyślała K. i sobie poszła.
Pustka zarosła ciszą.
sobota, 28 lutego 2015
w sprawie wolności
“You may be poor, but the one thing nobody can take away from you is the freedom to fuck up your life whatever way you want to.”
Jonathan Franzen
Jonathan Franzen
piątek, 20 lutego 2015
gdybym mogła wyjść teraz na rower
czyli w okolicznościach niemania kataru
w sprzyjającej sytuacji przejęcia Młodego przez osobę trzecią
i przy założeniu, że nie pójdzie to łożysko, co zgrzyta od jakichś trzech m-cy
pojechałabym precz od siebie,
przynajmniej od tego kawałka mnie w mojej głowie, że staję się taką, jaką nigdy nie chciałam być
bo wiesz, to może się pogorszyć
z wiekiem
naprawdę dość łatwo przeszłam do porządku dziennego z myślą, że nie będę już nigdy dwudziestokilkulatką, ale chyba nie miałam w sobie zgody na taki stan,
gdy żyjesz na przestrzeni kilku przecznic, jak jakiś gupik w akwarium i tak sobie pływasz odtąd dotąd, i nawet jest miło
w tym sosie
brakuje mi perspektywy,
wyjścia i pójścia przed siebie
bez kalkulowania
czytam "Wolność" Franzena zamiast tańczyć (oczywiście mogę tańczyć tu i teraz, tylko chyba w tej chwili mnie na to nie stać), a przypominam, że jest piątkowy dość ciepły jak na tę podłą porę roku wieczór
jestem jak przedpaździernikowa Rosja i boję się, że to wszystko się skończy w Jekaterynburgu
myślę, że wyjście na rower mogłoby pomóc
w sprzyjającej sytuacji przejęcia Młodego przez osobę trzecią
i przy założeniu, że nie pójdzie to łożysko, co zgrzyta od jakichś trzech m-cy
pojechałabym precz od siebie,
przynajmniej od tego kawałka mnie w mojej głowie, że staję się taką, jaką nigdy nie chciałam być
bo wiesz, to może się pogorszyć
z wiekiem
naprawdę dość łatwo przeszłam do porządku dziennego z myślą, że nie będę już nigdy dwudziestokilkulatką, ale chyba nie miałam w sobie zgody na taki stan,
gdy żyjesz na przestrzeni kilku przecznic, jak jakiś gupik w akwarium i tak sobie pływasz odtąd dotąd, i nawet jest miło
w tym sosie
brakuje mi perspektywy,
wyjścia i pójścia przed siebie
bez kalkulowania
czytam "Wolność" Franzena zamiast tańczyć (oczywiście mogę tańczyć tu i teraz, tylko chyba w tej chwili mnie na to nie stać), a przypominam, że jest piątkowy dość ciepły jak na tę podłą porę roku wieczór
jestem jak przedpaździernikowa Rosja i boję się, że to wszystko się skończy w Jekaterynburgu
myślę, że wyjście na rower mogłoby pomóc
piątek, 6 lutego 2015
czwartek, 15 stycznia 2015
pitu pitu
święta minęły niepostrzeżenie, choć z pewną refleksją o sprawach ważkich vs ulotnych
na zabawę sylwestrową spuśćmy zasłonę milczenia
nowy rok zrobił akuku,a nim się zorientowałam było już po trzech królach
frank oszalał, górnicy zastrajkowali
nie wpisałam się w trend przewijania młodocianego na stole
no takie tam to wszystko bez rumieńców jakieś
***
a ja tak bym chciała mróz, zawieja, wyzwania, emocje, szaleństwo zmysłów!
no i zapomniałam kort na babika zarezerwować
ech.
Subskrybuj:
Posty (Atom)