Jeszcze po południu nic,
absolutnie żadna cząstka domu nie pozwalała przewidzieć zdarzeń wieczoru.
Wszystko było na swoim miejscu: taras obrośnięty zdziczałym winogronem, stojące
na tarasie fotele z giętego drewna, stolik ze szklanym, nieco wyszczerbionym na
kancie, blatem. Słońce przesuwające się jak po nitce między czubkiem topoli a
furtką. Dom i ogród trwały w ciszy popołudnia, przerywanej tylko chrząknięciami
Panicza i westchnieniami Panienki. W rytmie: chrząknięcie, chrząknięcie,
chrząknięcie, westchnienie, chrząknięcie dłuższe i stanowcze, westchnienie
krótkie i znaczące. Cisza. Brzęknięcie filiżanki o spodeczek. Skrzypnięcie
fotela. Stuknięcie obcasem. Szelest gazety. Cisza. Ciszaaaa. Cissssszzzza.
Nuda materializowała się w złotym
świetle godziny siedemnastej z minutami. Nuda chodziła po ogrodzie, który nie
był zbyt imponujący, chyba żeby zapuścić się w chaszcze za sadzawką, pójść
dalej w malinisko albo minąć klatki z królikami. Nawet o siedemnastej z
minutami było na tyle gorąco, że nikomu nie chciało się ruszyć dalej niż do
furtki. Oczywiście ktoś, kto nie znał domu mógłby pomyśleć, że droga, nawet tak
sucha i wątła droga, jaka wiła się od furtki w dół wzgórza, jest wyzwaniem, a
przynajmniej małym przecinkiem w nudzie popołudnia. Nuda była jednak stałym
gościem domu i nie miała złudzeń. Piaszczysta droga, która w deszczowe dni
stawała się grzęzawiskiem albo korytem strumyka – w zależności od poziomu
opadów rzecz jasna – miała długość około 3 kilometrów, albo półgodziny, jednego,
solidnego ziewnięcia, jednej wesołej opowiastki, albo wreszcie długość wielu-małych-szybkich-susów
królika. W każdym razie droga prowadziła do wioski.
W wiosce znajdowały się cztery
gospodarstwa bardzo małe, trzy większe, dwa jeszcze trochę większe i jedno
całkiem spore, stara remiza, nieczynna stacja kolejowa, sklep i mniejszy sklep,
kapliczka oraz przystanek PKS. W pierwszym gospodarstwie można było kupić
pomidory ze szklarni. W sklepie można było kupić piwo z lokalnego browaru,
głównie niepasteryzowane (tylko niepasteryzowane). W drugim sklepie można było
kupić takie samo piwo za taką samą cenę. I chleb, ale tylko do 10 rano, przy
czym ostatni bochenek w każdy poniedziałek, środę i piątek przeznaczony był dla
Panicza i Panienki i przychodził po niego duży biały królik. Królik był prawdopodobnie
rasy kalifornijskiej, chociaż nie było to pewne, ponieważ królik miał oczy
zielone a nie czerwone, a te dwa kolory różnią się od siebie w sposób dość
radykalny. We wsi przez jakiś czas prowadzono zakłady, które niemalże wygrał
kierowca PKS-u, okazało się jednak że był daltonistą. Fakt ten odkryto zupełnym
przypadkiem, gdy przez dwa dni do wioski nie przyjechał żaden PKS. Kiedy w końcu
przyjechał, to zupełnie inny pojazd prowadził zupełnie inny kierowca. Kierowca
ów, Roman Wilk, opowiedział mrożącą krew w żyłach historię wypadku, do jakiego
doszło w miejscowości X, gdzie jego poprzednik zderzył się z ciężarówką marki
kamaz z powodu błędnego rozpoznania koloru świateł (wypadek z winy kierowcy
PKS, co w kontekście tego, co pozostało z kierowcy PKS, dla niego samego nie
miało już znaczenia). Historia ta nie do końca przekonała mieszkańców wioski,
ponieważ wiadomo było, że jak się pali na górze, to należy nie jechać, a jak
się pali na dole, to należy jechać, a jak się pali na środku, to należy
poczekać, aż się zdecyduje. Jedyną osobą w pełni przekonaną była Helena,
pracownica sklepu, w którym kierowca PKS Roman Wilk zaopatrywał się w piwo,
które wypijał tylko w połowie, gdyż prowadził i nie chciał nałapać zbędnych
promili.
Roman Wilk obstawiał, że królik
nie jest kalifornijski, bo kalifornijskie są jedynie gwiazdy holyłódzkie i
śliwki. Swą wiedzą i zdecydowaniem tak zaimponował Helenie, pracownicy sklepu,
że już po dwóch miesiącach pracy na trasie miejscowość X-wioska- i z powrotem,
Helena okazała się być brzemienną, a Roman Wilk, kierowca PKS, skurwysynem,
który nie dość, że nie znał się na królikach, to jeszcze na wieść do rychłym ojcostwie
pogratulował Helenie, wypił całe piwo, wziął drugie na wynos i nigdy więcej nie
powrócił. Butelki również nie oddał, choć była zwrotna.
Helena nie rozważała opcji
honorowego samobójstwa, którą podpowiadały gorliwe parafianki. Helena była
panną roztropną i rezolutną. Wyciągnęła skądś kodeks pracy i oświadczyła, że
teraz nie można jej zwolnić, ani zatrudniać w godzinach nocnych, co w sklepie
nie miało miejsca, ale stanowiło dużą stratę dla remizy, gdzie w piątki i
soboty Helena robiła striptiz, tańczyła na rurze i ogólnie uczciwie zarabiała
na życie.
Remiza na czas jakiś zaczęła
funkcjonować w trybie porannym, w sklepie pojawiła się kartka „10.00-12.00,
przerwa na drugie śniadanie i striptiz”. Po pół roku takiego stanu rzeczy
Helena, która naprawdę była rozsądną dziewczyną, powiedziała „dość”. Jak to
często bywa z krótkimi, radykalnymi słowami, helenowe „dość” odmienić miało los
nie tylko Heleny, ale również mieszkańców wioski (Los uśmiechnął się znad
lektury „Kuriera lokalnego”, którego stylistykę porównywał z pismami
Wittgensteina, co sprawiało mu przyjemność nieznaną żadnemu innemu bytowi). „Dość”
padło w stronę właściciela sklepu, Jana Haka, będącego jednocześnie
właścicielem remizy. W stronę Heleny padł cios, a potem kolejne, Jan Hak nie
zwykł bowiem rzucać słów na wiatr, ciosy zaś – i owszem. Po podbiciu oka i
złamaniu nosa powiedział Helenie, gdzie dokładnie może sobie wsadzić kodeks
pracy kiedy już zamkną się za nią drzwi obu przybytków. Zamknął się w jednym
zdaniu.
Jan Hak okazał się być człowiekiem
lekkomyślnym. Wówczas wydawało mu się jednak, że jest człowiekiem czynu,
twardym i zdecydowanym biznesmenem (mylił się).
W pewien deszczowy poniedziałek
Helena poczekała, aż królik kalifornijski przyjdzie do sklepu po chleb, po czym
wzięła płaszcz, pantofle zmieniła na kalosze i poszła za królikiem ścieżką
prowadzącą na wzgórze. Mieszkańcy wioski obserwujący to zdarzenie orzekli, że
ciąża spowodowała u Heleny utratę wrodzonego rozsądku, ponieważ nikt przy
zdrowych zmysłach nie poszedł by do domu na wzgórzu bez wyraźnego zaproszenia
Państwa.
Kwadrans po odejściu Heleny
deszcz zamienił się w ulewę, a ulewa w burzę. Fioletowe błyskawice przecinały
granatowo - sine niebo, tworząc zygzaki w kształcie litery H. Wiatr szalał, zrywał
linie wysokiego napięcia (konkretnie jedną linię, ponieważ większej liczby
linii wioska nie posiadała), powalił starą topolę i zerwał dach w remizie.
Droga zmieniła się w rwący potok, a liście, drobne przedmioty i torebki po
czipsach fruwały jak obłąkane ptaki uderzając w okna domów. Burza trwała cały
dzień i całą noc. Nad ranem wiatr ustał, a zza chmur – jak gdyby nigdy nic –
wyszło słońce.
Helena do wioski nie wróciła.
Minęło sporo czasu (minęły cztery
lata). Remiza bez dachu i bez Heleny tańczącej na rurze całkiem podupadła.
Właściciel sklepu okazał się mieć raka krtani. Krtań udało się zoperować,
stracił jednak głos, możliwość picia piwa oraz zaciągania się papierosami. Trzecią
stratę uważał za najdotkliwszą, i nie mogąc się z nią pogodzić swoje ulubione
carmeny przykładał do otworu po tracheotomii, co przyprawiało jego żonę o
spazmy, ale budziło szacunek w męskim gronie mieszkańców wioski. Utrata głosu nie
była problemem, ponieważ jak już wspomniano, Jan Hak nigdy nie był typem gaduły.
Względem Jana Haka zdania mieszkańców wioski były podzielone. Mało kto uważał
Jana za biznesmena (przynajmniej od czasu, kiedy musiał sprzedać lśniące audi
celem przyspieszenia terminu operacji), nie sposób było jednak odmówić mu
twardości. Z drugiej strony pojawiły się plotki, że rak był karą od Losu za
wygnanie Heleny. Niektórzy ośmielali się mówić takie rzeczy przy Janie.
Lekkomyślność okazała się być po raz kolejny złą przewodniczką. Śmiałkowie
metodą obserwacji uczestniczącej dowiedzieli się, że dziura w krtani nie
koreluje z osłabieniem siły pięści, choć powoduje lekką zadyszkę. Jan się
zasapał, a dwóch śmiałków opuściło jego dom niosąc swoje zęby w garści. Plotki
skończyły się.
Jana ich uwaga jednak zabolała.
Nie spał całą noc, tylko chodził po domu i sapał. Nad ranem ogolił się, po czym
postanowił odpokutować swoje nieelegancki zachowanie względem Heleny (swoją
drogą, z każdym kolejnym rokiem od czasu odejścia Heleny jej obraz w
opowieściach mieszkańców zyskiwał na świetlistych barwach; teraz mówiono o niej
„piękna, zagubiona Helena”, a nie jak kiedyś „puszczalska sucz”). Jan podszedł
do kwestii pokuty w sposób tradycyjny. Na swoim gruncie obok podupadłej remizy wytyczył
spory placyk, a zadziwieni mieszkańcy wioski dowiedzieli się, że Jan Hak zaczął
budować kościół.
Budowa zajęła zdecydowanie więcej
czasu i cegieł niż Jan przypuszczał. Zmieniały się pory roku (dwanaście razy),
zmieniały się ekipy robotnicze (dziesięć razy, nie licząc ekipy która zaginęła
jeszcze przed przybyciem do wioski), a kościół nadal bardziej przypominał
kurnik niż dom Boga. Wreszcie po trzech latach kościół z grubsza nadawał się do
przeprowadzenia nabożeństwa. Niedzielnym popołudniem Jan po powrocie z mszy
zjadł dwudaniowy obiad, przygotowany przez jego żonę, Katarzynę, popił go piwem,
po czym wyszedł na podwórze kontemplować widok swojego własnego kościoła.
Schodki prowadzące do drzwi świątyni usłane były płatkami kwiatów rzuconych
przez bielanki, a w powietrz unosił się zapach kadzidła. Obok Jana stanął
ksiądz, który przybył z miasta x odprawić sakrament i do odjazdu PKS-u gościł w
domu Jana Haka. Stali w milczeniu. Jan milczał, gdyż nie zwykł i nie mógł
mówić; ksiądz milczał, ponieważ nie miał nic dopowiedzenia. Poza tym obaj mieli
niejasne – ale silne przeczucie, że gdy słowa zniszczą ciszę popołudnia, jakieś
postanowienie nie zostanie postanowione, jakaś decyzja się nie zadecyduje, no
ogólnie – że wszystkie starania pójdą na marne i znów przyjdzie burza, która
wszystko rozpieprzy.
Panicz i Panienka również trwali
w ciszy popołudnia, skupieni nad grą planszową z daleka podobną do chińczyka.
Helena, która faktycznie wyładniała, przyniosła tacę z herbatnikami.
Uśmiechnęła się do Losu i ucałowała Lekkomyślność w policzek. „Dość”
powiedziała Helena i cała trójka zajęła się nową grą, która tym razem naprawdę
była chińczykiem.
Burzy nie było. Noc minęła
bezszelestnie, jeśli nie liczyć kradzieży kury nioski, która opisana została w
kolejnym numerze „Kuriera lokalnego” mimo niezatrzymania sprawcy. Liczba
podejrzeń i naocznych świadków wystarczyła jednak na zapełnienie trzech kolumn.
W poniedziałek rano do sklepu
przykicał biały królik, a za nim kilkuletni chłopczyk. Tym razem oprócz chleba
wzięli czekoladowe lody. Chłopiec uśmiechnął się do sprzedawczyni, podziękował
skinieniem i razem z królikiem oddalili się drogą na wzgórze. Musieli być już
na miejscu, gdy sprzedawczyni puknęła się w czoło (dosłownie). Szukała w
chłopcu podobieństwa do Heleny (było, choć niewielkie). Pewnie dlatego w
pierwszej chwili nie zauważyła, że chłopiec patrzy na nią oczami Jana Haka.